23 kwietnia 2016

Rozdział 20

Drzewa. Biegłam boso przez las. Nogi odmawiały mi posłuszeństwa. Mięśnie protestowały, a oddech stawał się coraz płytszy. Ktoś pociągnął mnie za ramię i zasłonił mi usta ręką. Chowaliśmy się za drzewem. Wysunęłam lekko głowę za konar.
A później wszystko stało się niewyraźne. Rozmazane.
Ale dostrzegłam... wampiry. Wampiry przywiązane do drzew, próbujące się wyrwać. Próbujące...
Nagle wszystko zniknęło. Teraz stałam twarzą w twarz przed postacią w jasnoniebieskiej szacie. Miała długie, białe, proste włosy. Głowę pochylała lekko w dół. Mogłam dostrzec, że cały czas miała zamknięte oczy. Ciężko dyszała przez poranione, zakrwawione usta. Całą jej twarz, ręce i stopy szpeciły pęknięcia. Gdyby miała zaraz rozerwać się na kawałki. 
Nagle jej oczy gwałtownie się otworzyły ukazując czarne gałki oczne, z czerwoną szparką zamiast tęczówki. Krzyknęłam i odsunęłam się o krok.
- RATUJ ICH! 
Zaskrzeczała postać i wszystko zniknęło. 
Podniosłam się z łóżka gwałtownie wciągając powietrze, serce biło mi jak szalone. Gdybym mogła umrzeć, dawno padłabym już na zawał. Po chwili zaczęłam rozpoznawać miejsce, w którym się znalazłam. 
- Kolejny zły sen - szepnęłam. Wygrzebałam się z pościeli i podeszłam do okna. Odsunęłam zasłony i wyszłam na ciepłe powietrze. Byłam w tych samych ciuchach, co poprzedniego wieczora. Jedynie zniknęła czapka i buty. Bosymi nogami stałam na zimnych kafelkach balkonu. Pochyliłam się na poręczy, głęboko oddychając i pozwalając, aby lekki, ciepły wietrzyk rozwiewał mi włosy. Starałam się nie myśleć o niczym. Ale cały czas towarzyszyło mi dziwne uczucie, że coś jest nie tak. "RATUJ ICH!" brzmiały słowa, które pojawiły się w moim koszmarze. Ratuj wampiry. Tylko, że gdyby ktoś był w niebezpieczeństwie inni by im pomogli. Zamek był pogrążony w niemożliwej ciszy. Odwróciłam się tak, aby opierać się plecami o poręcz. Biłam się z myślami, dopóki nie usłyszałam krzyku. Krzyku, który trwał dwie sekundy. Szybko ukucnęłam na ziemi i dobiegły mnie stłumione głosy.
- Wszyscy? - odezwał się jeden.
- Tak. - odpowiedział drugi.
- Zabierz ich tam.
I odeszli. Czyli ten sen, nie był zwykłym koszmarem. To była zapowiedź. To było ostrzeżenie. Rzuciłam się biegiem do wyjścia. Las. Próbowałam odtworzyć sen, co udało mi się bez problemu. Polana, na której byłam wczoraj z Williamem. Biegłam jak szalona do jego pokoju. Otworzyłam drzwi z hukiem. Rzuciłam się na jego łóżko i szarpałam za ramię krzycząc:
- Wstawaj, Will. Wstawaj!
Wstał natychmiast. Przetarł twarz dłonią i spojrzał na mnie zaskoczony.
- Wampiry... porwane...zori, las. - mówiłam bez ładu i składu, ale William pokiwał głową, chwycił mnie za łokieć i pobiegł do drzwi na przeciwko.
- Lucas! - wrzasnął William kilka razy, ale wilkołak spał jak zaczarowany. Chwila...
- Zaczarowany - szepnęłam a chłopak wstał sfrustrowany i podszedł do mnie łapiąc mnie za ramię.
- No to, musimy sobie sami poradzić.
I pokazał wyjście kciukiem. Zbiegliśmy po schodach i ustaliśmy przed wielkimi drzwiami. Byłam tak zajęta martwieniem się o wampiry, że nie zauważyłam nawet, że obok mnie stał lew. Krzyknęłam a William obejrzał się do tyłu.
- Mark! Co ty tu robisz?!
Lew ryknął, a William otworzył drzwi i powiedział.
- Przyda się każda para rąk - spojrzał wymownie na Marka i dodał - No może łap.
Wyszliśmy przed drzwi na dziedziniec. Gdzie były porozstawiane stragany z różnymi cudami. Mark przebiegł przez nie, a za nim William z wampirzą prędkością. Ja próbowałam za nimi nadążyć, ale zobaczyłam stragan z narzędziami. Związani. Zwinęłam dwa noże myśliwskie i schowałam do kieszeni bezrękawnika. Biegłam o bosych stopach za chłopakami. Kamienie i patyki boleśnie kaleczyły moje stopy. Lecz napędzała mnie taka adrenalina, że byłam w stanie myśleć wyłącznie o wampirach i dlaczego Mark nie został zaczarowany? I jakim cudem zori, mogły zaczarować wszystkich innych? Nie mają mocy czarownic. A jeśli... jeśli czarownice dołączyły do zori? Tak naprawdę nie mamy o nich żadnych informacji. Na tę myśl zrobiło mi się nie dobrze. Nogi zaczęły mi drętwieć. Mięśnie dawały znać, że nie jestem przygotowana na taki maraton. Płuca też odmawiały współpracy. Nagle ktoś chwycił mnie za ramię i przystawił rękę do ust. Nie protestowałam. Mój sen uprzedził mnie, że tak będzie. Chowaliśmy się za konarem drzewa, a ja wysunęłam lekko głowę.
Do drzew były przywiązane młode wampiry. Wszystkie te, które nie dostawały wartości odżywczych, czy krwi. Wszyscy uczniowie. Skąd wiedzieli? Spojrzałam w oczy Williamowi bezgłośnie pytając, gdzie jest Mark. Palcem wskazał mi jedną gałąź, na której siedziała sowa. Raczej Mark. Odwróciłam wzrok od ptaka i popatrzyłam na Willa. Potrzebny nam był jakiś plan. Zamknęłam oczy i zaczęłam myśleć. Dobiegły nas głosy.
- Ilu ich mamy?
- Wszyscy Ci, którzy nie dostali składników.
- Mało.
- Wiem, ale za chwilę ich armia się zmniejszy.
- Ale nie wystarczająco! - ryknął jakiś głos - Nie wystarczy spalić tylko ich! Musimy spalić wszystkich!
- Nie mamy takiej mocy! - krzyknęła kobieta - W trójkę możemy spalić tylko tylu.
Zaparło mi dech, gdy coś uderzyło o drzewo, za którym się chowaliśmy.
- Jeśli w trójkę możecie spalić tylko tylu?! To po co tu jesteś? I ty śmiesz nazywać się czarownicą!
Zamarłam.
- Puść.. mnie - wydyszała kobieta.
- Puść ją! - odezwały się pozostałe dwie - Albo zginiesz!
Ciało czarownicy upadło na ziemie, a ona łapała z trudem oddech.
- Jedną z najgłupszych rzeczy jakie Malcolm mógł zrobić, to przyłączenie trzech bezwartościowych wiedźm do nas. Zajmijcie się nimi.
Słyszałam jak dwie pozostałe podnoszą z ziemi czarownicę.
- Nazywasz mnie bezwartościową?! - krzyknęła kobieta, a ja wyjrzałam, aby zobaczyć jak wygląda.
Miała długą czerwoną suknię. Jej włosy były związane w warkocz francuski. Miała jeszcze na szyi czerwone ślady rąk. Podniosła rękę i wystrzeliła błyskawicą w jednego z zori, który w ostatniej chwili uchylił się i podbiegł z nadnaturalną prędkością do kobiety. Chwycił ją za szyję i wykręcił w nienaturalny sposób, że usłyszeliśmy tylko chrupnięcie. Kobieta upadła na ziemie, a ja zasłoniłam usta ręką w szoku. Skręcił jej kark. Miała otwarte oczy. Spojrzałam na pozostałe dwie kobiety, które stały przytrzymywane przez zori. Nie wiem po co to było, skoro wiedźmy nawet nie próbowały się wyrywać.
- Po co to było? - usłyszałam głos jednej z nich.
- Denerwowała mnie. Możecie ją same spalić albo zrobimy to my. Wybierajcie.
Kobiety spojrzały po sobie a następnie skinęły głowami na zgodę. Podeszły bliżej ciała i ustały na przeciwko siebie. Zamknęły oczy i jedna czarownica wyciągnęła prawą rękę, a druga lewą.
- Facta est ignis. - wypowiedziała słowa jedna. Pojawiły się w ich rękach płomyczki ognia.
- In flammam flammas - zagrzmiała druga i ogień buchnął w górę.
- Ignis non exstinguitur igne.
- Ignis sanat.
Effugiunt strutcos nomen honorque rogos. -  spojrzały na siebie z nadzieją, ale ogień nie zgasł.
- Vade in pace - szepnęły i skierowały swoje ręce w ciało kobiety.
Stały nad nim dalej, kiedy już nie było ognia w ich rękach. Za ciała kobiety pozostał tylko proch. Obydwie zaczęły płakać i nim się zorientowałam łzy leciały też z moich oczu. Otarłam je szybko wierzchem dłoni. I spojrzałam na Willa. Masował swoje skronie palcami jednej ręki. Nagle mnie olśniło. Pokazałam Williamowi na migi, żeby wytworzył tarczę. On spojrzał na mnie jak na wariatkę. Krzyczałam bezgłośnie, aż w końcu ostrożnie uklękłam przed nim i udawałam, że chcę go uderzyć. W zwolnionym tempie przybliżyłam pięść do jego twarzy. Chwyciłam jego dłoń i odrzuciłam nią swoją pięść. Jego wyraz twarzy pozostał niezmienny. Zaczęłam wymachiwać rękami.
- Clover, co ty robisz?!
- Cicho bądź, bo nas usłyszą! - syknęłam.
- Jak mają nas usłyszeć przez tarczę?!
Uderzyłam się otwartą dłonią w czoło. William nie był taki głupi.
- Mam pomysł. Gdy czarownice będą się przygotowywać do wystrzelenia swoich płomieni. Ustaniesz przed nimi i wytworzysz tarczę. W tym czasie ja uwolnię wampiry.
- Clover, nie mogę jej rozciągnąć na tak duży obszar.
- William to nasz jedyny plan. Przypomnij sobie, że ich życie leży w naszych rękach! Nawet jeśli nie będziesz mógł im pomóc to chociaż spróbuj.
- Zostały nam jakieś dwie minuty - odpowiedział.
- Za dwie minuty ruszysz wampirzym tempem przed zori i rozciągniesz swoją tarczę.
Skinął głową. Mark podleciał do nas i usiadł mi na ramieniu.
- Słyszałeś? - zapytałam sowę. Skinęła głową. Teraz w napięciu czekałam, aż czarownice przygotują się do spalenia wampirów. Żołądek skręcił mi się z nerwów i w mojej głowie z prędkością karabinu maszynowego pojawiały się pytania: Co jeśli coś się stanie? Co będzie jeśli William nie wytworzy tarczy odpowiedniej wielkości? Co jeśli nie zdąży jej zrobić? A jeśli stanie się coś Markowi? A jeśli nie zdążymy lub nam się nie uda na naszych rękach będziemy mieć śmierć Bogu ducha winnym dzieciakom.
Spojrzałam na dwie czarownice, które zaczęły mamrotać coś pod nosem, a w ich rękach pojawił się ogień. Ręce miały wyciągnięte przed siebie, a gdy zaczęły je zwracać w kierunku wampirów William wyskoczył zza drzewa i ustał na przeciwko nich. Pobiegłam za nim, a Mark przemienił się w geparda. Zbliżyłam się do jednego z drzew gdzie skrępowane ręce miało dziesięciu wampirów. W tym samym momencie kule ognia wystrzeliły w Williama. Wszystko działo się jak w zwolnionym tempie. Ręce Willa tworzące tarczę. Ogień czarownic, który w nią uderzył i...odepchnięcie mocy w ich stronę. Ogień zmienił kierunek. Jego celem stały się teraz czarownice i zori. Uderzył całą swoją gwałtownością w naszych wrogów. Pozbawiając ich życia i paląc drzewa. Świetnie brakowało nam jedynie pożaru! Rozcinałam szybko sznury, które miały na rękach wampiry. Coś do mnie mówiły, ale nie zwracałam na to uwagi. Dotarłam do piętnastego drzewa. William cały czas starał trzymać się tarczę, kiedy Mark przemieniając się po kolei w każde zwierze, które mogło wyrządzić krzywdę, atakował pozostałe kreatury. Przy ostatnim drzewie była Lizzie. Łzy leciały jej z oczu i uśmiechała się do mnie z tak wielką ulgą malującą się na twarzy, że myślałam, że z tej ulgi zemdleje. Momentalnie wyraz jej twarzy zmienił się, a ona krzyknęła.
- Uważaj!
Odwróciłam się natychmiast i spojrzałam w oczy zori, który chciał wbić mi swój miecz w serce. Odtrąciłam jego miecz swoim nożem i wbiłam mu go w brzuch. Wyjęłam go szybko i z krwią zori na rękach i nożu przecięłam liny. Odbiegłam szybko od wampirów chcąc pomóc Markowi. Gdy zatrzymałam się widząc kreaturę biegnącą w stronę Williama. Wymierzyłam i rzuciłam w napastnika nożem. Chybiłam. Wyciągając drugi nóż i z mistrzowskim skupieniem starałam się rzucić w ruchomy cel nożem. Jak trafię, to wygłoszę sobie takie przemówienie pełne podziwu, że aż się wzruszę.
Rzuciłam i... TRAFIŁAM! Tak! Podbiegłam do zakrwawionego przeciwnika i jednym ruchem wyjęłam mu nóż z szyi. Rozejrzałam się dookoła szukając ewentualnego zagrożenia. Masa zori leżała martwa na ziemi. Wampiry, które uratowaliśmy uciekły. Westchnęłam z ulgą, gdy poczułam palący ból w udzie. Spojrzałam w dół i ujrzałam mój nóż myśliwski wystający z kończyny. Spojrzałam w bok i ujrzałam jednego z zori. Mark i William nic nie zauważyli. Pewnie dlatego, że stałam za jednym z drzew. Upadłam na jedno kolano. Jęknęłam sfrustrowana i położyłam rękę na nożu. Zaczęłam go powoli wyciągać z ciała z niejakim wysiłkiem. Zori podchodził do mnie z obleśnym uśmiechem przyklejonym do twarzy. Po chwili udało się wyjąc narzędzie. Schowałam je za siebie i patrzyłam na mieszańca. Ukucnął przy mnie.
- On cię znajdzie. Znajdzie i zabije. Nie macie szans. Poddaj cię człowieku. Możecie wygrać bitwę, walkę, czy pojedynek. Ale nie wojnę. Nie rozpętuj wojny. Chcesz patrzeć jak twoi przyjaciele giną. Tak. Oni zginą, a ty będziesz żyć wiecznie z myślą, że rzucałaś się z motyką na słońce. Przegrasz.
- Ja wygram. Ty już przegrałeś.
Wbiłam swój nóż prosto w jego serce. Najgorsze było to, że wiedział, że mu to zrobię i na to pozwolił. Osunął się na bok i umarł z tym uśmiechem cały czas przyklejonym do twarzy i nożem w sercu. Zdrową nogą kopnęłam jego ciało i oparłam się o pień drzewa. Moje stopy były w tragicznym stanie. Teraz dopiero zaczęłam czuć pulsujący w nich ból. Były całe we krwi. Poranione. Blizny będą, jak cholera. Zaczęłam ciężko dyszeć. Jęknęłam. Patrzyłam na swoją nogę. Nigdy nie powinno się usuwać samemu narzędzi, które znalazły się w naszym ciele. Miałam co najmniej uszkodzoną kość, przebity mięsień i dziurę na jakieś siedem centymetrów. Skrzywiłam się i odwróciłam wzrok. Co też nie było najlepszym rozwiązaniem, bo zobaczyłam płonący las. Szukałam wzrokiem chłopaków. Na marne. Kiedy pomyślałam, że za chwilę spłonę w lesie, ujrzałam dwóch mężczyzn i dwie kobiety. Jeden z nich otwarte dłonie skierował ku płomieniom. Miał jasne włosy i opaloną skórę. Spojrzałam jeszcze raz na jego dłonie i zauważyłam, że wypływa z nich woda. Hektolitry wody zostały skierowane na las. Po minucie wyglądał on jak po ulewie. Następnie podeszła kobieta. Miała średnie długości, blond włosy i tyczkowatą budowę ciała. Machnęła ręką i po chwili zerwał się silny wiatr. Drugi chłopak o brązowych włosach tupnął w ziemię, która zatrzęsła się i wyrównała, a spalona dotąd trawa pozieleniała, tak samo jak krony drzew. Na koniec dziewczyna o rudych włosach skierowała w stronę lin, którymi związani byli wampiry, małą iskierkę która przeskakując z sznurka do sznurka pozostawiała po nim czarny proszek. Blondyna jeszcze raz kiwnęła ręką i wiatr rozwiał popiół. Cała polana i otaczający ją las wyglądały jak nowe. Jakby nic się tu nie zdarzyło. Po chwili cała czwórka spojrzała na mnie znalazła się obok mnie wraz resztą. Uśmiechneli się do mnie współczująco. Odwzajemniłam uśmiech, chociaż pewnie zamiast niego wyszedł grymas.
- Chcielibyśmy Ci pomóc, Clover. Ale nie możemy. Dostaliśmy polecenie, żeby doprowadzić do porządku las. - powiedziała ruda łagodnie.
- Pomogą Ci te twoje elfy - mrugnął do mnie mag ziemi.
- Pomożemy wam, Clover. Tylko musicie być cierpliwi. Czarownice i czarodzieje już szykują się do walki. Pierwszy raz pokazujemy się komuś od stuleci. Musimy się przygotować zanim pokażemy się wszystkim. - zaczęła blondi.
- Dowiodłaś, że jesteś godna naszego zaufania, i że proroctwo wypełniło swoje zadanie. Wszystkiego dowiesz się wkrótce. Posłuchaj. Zostałaś obdarzona darami mojego żywiołu. Wody. Wyjaśnię Ci wszystko. Ale teraz, zostawimy Ci tylko to - położył zwinięty kawałek pergaminu ze złotą pieczęcią na moich kolanach. - Dzięki niemu będziesz wiedziała, gdzie nas szukać i sama będziesz wiedziała kiedy nastąpi ten moment.
Chłopak wstał i cała trójka razem z nim.
- Do zobaczenia, Clov - uśmiechnęła się blondyna. Po chwili rozbłysło się jasne światło, a ich nie było. Złożyłam kawałek papieru na cztery części i włożyłam do kieszeni bezrękawnika, zasunęłam ją na zamek, aby nie zgubić tak ważnych informacji. Spojrzałam jeszcze raz na otaczające mnie drzewa.
Ostatnie słowa jakie usłyszałam to słowa Williama.
- Clover!
I odpłynęłam w nicość.

Pamiętajcie żeby zadawać pytania do piątkowego Q&A

5 komentarzy:

  1. No nie wiem.. nie sądzicie że ten rozdział jest trochę.. wyrwany z kontekstu? taki jakby dodatek się wydaje. Ale dla tych co lubią samą akcje to mega!

    OdpowiedzUsuń
  2. Jeden ze słabszych odcinków ale i tak miło się czytałO! Ciekawe co dalej ♥

    OdpowiedzUsuń
  3. i tak to jest jak wsawiasz rozdziały wcześniej..

    OdpowiedzUsuń