27 lutego 2016

Rozdział 12

Caspar, Gabriel i Ryan opowiedzieli Shanowi i innym starszym zmiennokształtnym to samo, co wszystkim. Sto lat czekaliśmy, Clover i William to ludzie, którzy nas zjednoczą, pokonamy zori, razem itd. Teraz rozgrywają się jakieś wielkie narady na temat wyprawy do obozu wampirów. Shane kategorycznie stwierdził, że my nie będziemy tam wchodzić. Moim zdaniem udałoby się, ale wszyscy poparli go, a gdy chciałam zaprotestować Ryan posłał mi tak lodowate spojrzenie, że aż się wzdrygnęłam i zamilkłam. Gabriel zaproponował, abyśmy wysłali przedstawicieli, aby uprzedzić ich o naszej wizycie. Tak więc, jutro rano Gabriel, Caspar, Ryan, Sara i dwóch zmiennokształtnych: Ross, Jack. Przywódca zostaje, tak samo jak Lucas, Robert i Paul.
Najgorsze było to, że mnie i Williama nikt nie dopuścił do głosu. Siedzieliśmy posłusznie i słuchaliśmy. Zero komentarzy z naszej strony, jakbyśmy  w ogóle nie odgrywali żadnej znaczącej roli. Po spotkaniu przekonywali nas, że to dla naszego bezpieczeństwa i dodali, że nie będę musiała iść taki kawał drogi. Za cztery dni, gdy tylko przedstawiciele wrócą, wyruszą ponownie, ale z nami. 
Teraz weszliśmy z Williamem do naszego domku. Był naprawdę przytulny. Był salon, dwie sypialnie, kuchnia i łazienka. Już otwierałam drzwi łazienki, gdy William wślizgnął się do niej i ustał na przeciwko mnie.
- Hej! - krzyknęłam oburzona tym, że to ja najpierw chcę wejść wziąć prysznic.
- Clover, chcę z tobą porozmawiać - miał strasznie zagadkową minę.
- Możemy przełożyć tą rozmowę na czas brania prysznica?
- Tak, oczywiście - uśmiechnął się łobuzersko i zamknął drzwi do łazienki.
- William! Otwieraj! - waliłam pięścią w drzwi, które uchyliły się lekko. Zza nich wystawała głowa Willa.
- Cloe  jesteśmy współlokatorami i musimy dzielić się łazienką. Będę taki łaskawy i nie zmarnuję całej ciepłej wody. - i drzwi znów się zamknęły i usłyszałam dźwięk spuszczanej wody.
- Świnia - mruknęłam niezadowolona, a potem jak głupia zaczęłam się śmiać. Nie wiem, co mnie tak rozbawiło, ale nie mogłam przestać. Śmiałam się nadal, gdy William wyszedł z łazienki w samy ręczniku. Był świetnie zbudowany, więc musiałam szybko odwrócić wzrok, żeby się nie gapić. Spojrzałam mu w oczy i znów się roześmiałam. Miał tak zdezorientowaną i zagubioną minę, że nie mogłam przestać. 
- Nie wiem, co cię tak rozbawiło, ale słyszałem twój śmiech nawet pod prysznicem, więc zużyłem całą ciepłą wodę - podły uśmieszek nie znikał mu z twarzy. Zerwałam się na równe nogi i pobiegłam sprawdzić temperaturę wody. William szybko się odsunął i zaczął się śmiać jak ja przed chwilą. Woda była lodowata, odwróciłam się szybko, aby mu nagadać jakim to jest dupkiem, ale usłyszałam trzask drzwi jednej z sypialni i było za późno. Westchnęłam głęboko i weszłam pod lodowaty strumień wody. Pierwsze, co zrobiłam to krzyknęłam i zaczęłam planować zemstę.

Godzinę później, siedziałam w czystym ubraniu i mokrymi włosami na tarasie na przeciwko Williama. 
- Gadaj, to co miałeś mi powiedzieć - syknęłam.
- Po pierwsze przepraszam za wodę - próbował się nie uśmiechać, ale mu to nie wychodziło - Po drugie, Clover nie wiem, co my dalej zrobimy.
- Ale, co my mamy dalej robić?
- Następny przystanek, to wampiry, później czarownice i... wojna. To nie będzie taka zwykła wojna, co z tego, że wszyscy się zjednoczą, jeśli są szanse na... na przegraną.
- Nie mów tak, Will! - wstałam i przysiadłam obok niego.- Będziemy mieli plan, nadzieję i... siebie. Wygramy tą bitwę. Rozumiesz? I nie ma szans na przegraną, bo to czuję. Wszyscy razem, mając plan pokonamy zori, jasne? Najpierw ich zjednoczmy, a później będziemy się martwić, co dalej.
Tą długą chwilę ciszy, przerwał głos Willa.
-  Lucas zaproponował mi szkolenie. Jutro on, Paul i Robert, będą mnie uczyli walczyć. Ma się jeszcze przyłączyć kilku zmiennokształtnych.
Uśmiechnęłam się do niego.
- Szkoda, że mnie nie zaprosili.
- Chyba, nie przewidują, abyś brała czynny udział w bitwie, i że nie będziesz musiała w ogóle 
walczyć.
- Dlaczego? To dyskryminacja. - zirytowałam się - Od kiedy to kobiety, nie mogą walczyć?  - William westchnął, coś wiedział. - Mów, co wiesz.
- Tylko się nie złość. - spojrzał mi w oczy - Kobiety i dzieci będą walczyć.
- Co?! - krzyknęłam i chciałam wstać, ale Will pociągnął mnie za łokieć i moje dramatyczne wyjście poszło się gonić.
- Dlaczego?  - szepnęłam.
- Clov, oni chcą cię chronić. Nie masz takich mocy jak wilkołaki, czy czarownice. Masz intuicję i dar przekonywania, który... na nic tam się nie przyda. 
- Umiem walczyć.
- Wiem, bo widziałem. Jesteś niesamowita, ale sama waleczność nie wystarczy, musiałabyś mieć moce.
- Przecież i tak tylko ja mogę siebie zabić! - zaprotestowałam - Nic mi się nie stanie.
- Uczestnictwo w walce, jest jak samobójstwo. Zgadzasz się walczyć na śmierć i życie. Zgadzasz się umrzeć.
- Czyli ta moja nieśmiertelność na polu bitwy jest do niczego?
- Tak.
- Twoja też?
- Tak, ale mam tarczę, którą jutro będę rozwijał. Będę umiał postawić tarczę tak, aby chroniła mnie przez cały czas i nawet nie będę musiał się starać jej utrzymać. 
Nie odezwałam się już, bo wiedziałam, kiedy przegrywam. William objął mnie ramieniem.
- Chciałabym im pomóc.
- Pomagasz - szepnął Will i siedzieliśmy tak jeszcze chwilę, aż zdecydowaliśmy, że czas się położyć spać.

Siedziałam już w kuchni, jedząc kanapkę i pijąc herbatę, którą zrobił mój współlokator. William sprzątał ze stołu, gdy bez pukania wpadł Lucas, a za nim Paul i Robert. 
- Dzień dobry, miło was widzieć, jak dobrze, że umiecie pukać - odezwałam się z krzywym uśmieszkiem.
- O widzę, że ktoś tu się nie wyspał - odpowiedział Lucas.
- Ja? No coś ty, jestem najbardziej radosną osobą na tym świecie - wzięłam jeszcze jeden łyk herbaty i mówiłam dalej - Założę się, ze przyszliście po Williama?
- Tak i przyszliśmy ogłosić, że nasi kochani przedstawiciele wyruszyli. Chcieli się pożegnać, ale i tak za cztery dni wrócą.- powiedział Paul i zwrócił się do Williama - Gotowy?
- Tak - powiedział ostrożnie i spojrzał na mnie, wzruszyła tylko ramionami.
- Miłej zabawy - powiedziałam ze sztucznym uśmieszkiem.
- Clover, możesz przejść się po obozie. Popytać, dowiedzieć się czegoś o zmiennokształtnych.
- Pomyślę nad tym - przeszłam do salonu i usiadłam w miękkim fotelu z moją herbatą w ręce.
- Wrócimy wieczorem - krzyknął jeszcze Robert, gdy wychodzili. Pobiegłam do drzwi frontowych i zobaczyłam całą czwórkę na ścieżce.
- Nie będę czekać. - roześmiali się na moje słowa i Paul jeszcze odkrzyknął.
- Jeśli nie, to sama będziesz musiała znaleźć drogę na plac główny, bo Shane chciał was lepiej poznać.
- Spokojny bądź, znajdę drogę.
- Jakbyś się zgubiła to krzycz, usłyszę cię - dodał roześmiany Lucas i odeszli.
Weszłam do domu rozpuściłam włosy, ubrałam dżinsy i fiołkową bluzkę. Wyszłam z domu i ruszyłam na zwiady.
Szłam uliczkami obozu i nawet znalazłam plac główny (jeden zero dla Clover). Zmiennokształtni za każdym razem, gdy szłam przyglądali mi się uważnie. Było to trochę nachalne, ale przynajmniej się przy tym uśmiechali. Mieli do mnie zaufanie. Co do tego, co tu robimy nie było żadnych wątpliwości, bo elfy wytłumaczyły wszystko o proroctwie, przy wszystkich zmiennokształtnych. Szłam, więc dalej nie zwracając uwagi na śledzące każdy mój ruch tęczowe oczy. 
- Hej! Zaczekaj! - nie zdawałam sobie sprawy, ze słowa kierowane były do mnie, więc szłam dalej, gdy dziewczyna, zastąpiła mi drogę. - Cześć!
- Hej, przepraszam, nie myślałam, że mówisz do mnie. - Za dziewczyną pojawił się chłopak z białymi włosami. Cały ubrany był na biało. Natomiast dziewczyna miała na sobie szary T-shirt i czarne spodnie. Włosy były rude i widać było, że ma problem z ich układaniem, piegi pokrywały jej całą twarz. Wyglądała jak typowa dziewczyna, którą w tych wszystkich filmach dla młodzieży, wyśmiewają rówieśnicy, a chłopak jakby był jej najlepszym przyjacielem. W moje szkole nigdy nie rozmawiałam z wyrzutkami, bo dzięki Brandonowi miałam dobrą opinię, a siedząc z Samem zawsze byliśmy uważani, za osoby, które nie rozmawiają z byle kim (zważając na naszą przeszłość, o której mało kto nie wiedział).
- Chcieliśmy się przywitać i zapytać, czy nie masz problemów ze znalezieniem drogi i nie potrzebujesz pomocy - teraz mi przypominała siedemnastoletnią wersję  Pippi Langstrumpf - A no tak, nie przedstawiliśmy ci się. Ja jestem Poppy - blisko Pippi - a to jest Luke. 
- Nie musicie się jej przedstawiać, bo i tak nie zwróci na was uwagi - odezwała się nowa dziewczyna, która przyszłą ze swoją świtą. Miała brązowe proste włosy, była ładniejsza od Poppy. Z nią przyszli dwaj bliźniacy, którzy obejmowali ramionami dwie niziutkie dziewczyny, które nie dorównywały brunetce - Hej, jestem Cameron, a to moje przyjaciółki Melodie i Nora, a to tych dwóch przystojniaków to bliźniacy Liam i Theo - bliźniaków łatwo było odróżnić, bo jeden miał zielone pasemka, a drugi niebieskie.
- Cameron może byś tak poszła straszyć, kogo innego? - zapytał Luke. Poppy się roześmiała.
- A może ty byś poszedł szyć te swoje szmaty - ogryzł się Theo. Wiedziałam, że ta dwójka to wyrzutki. Moja intuicja nie zawodzi! Ale ta piątka nie była głupia, tak jak w mojej wizji być powinna.
- Ubiera się lepiej od twojej dziewczyny, która powinna zastanowić się nad zakupem dłuższych sukienek - dodała Poppy.
- Mam kupić takie same bezpłciowe koszulki i spodnie jak ty?! - broniła się Nora, w co prawda za krótkiej sukience w kwiatki.
- Hej! - krzyknęłam, żeby ich uspokoić, co zadziałało, bo siedem twarzy spojrzało na mnie - Spokojnie.
- Właśnie zachowujemy się strasznie nieprofesjonalnie. - skarciła wszystkich Cameron.
- Ok. Mam na imię Clover, może się przedstawię, tak na dobry początek. Dzięki, Poppy za propozycję, ale nie będę wam zawracać głowy. Chyba już wrócę do domku.
- Nie, nie idź - poprosiła Melodie - moglibyśmy cię zaprowadzić na zajęcia, pokazać jak wszystko działa itd.
- Zajęcia? - zapytałam.
- Tak, kilku starszych zmiennokształtnych, pomaga nam opanować przemiany i uczy nas. - streścił Luke z uśmiechem.
- Tak na marginesie to zaraz musimy na nie wrócić, a ty Clover mogłabyś się zabrać z nami - wtrącił Liam.
- Sama nie wiem, nie wiem, czy mogę i czy nie będzie to problem...
- Jaki problem? Starsi będą zachwyceni! - zaprotestowała Cameron.
- Dobrze, bardzo chętnie.
- Tak! - wrzasnęła Cameron, wzięła mnie pod rękę i ruszyliśmy.

Wielki budynek wyglądał jak szkoła, do której chodziłam. Rozdzieliliśmy się: ja, Luke, Cameron i Theo weszliśmy do jednej z sal lekcyjnych.
- Dzień dobry, panie Calvin. Przepraszamy za spóźnienie, ale zgarnęliśmy po drodze Clover.
- Dzień dobry Theo, siadajcie - cała trójka odeszła ode mnie i usiadła nas swoich miejscach. Całe zgromadzenie patrzyło na mnie wraz z panem Calvinem, który powinien już wrócić do swojego przemówienia, które przerwało mu nasze wejście.
- Czy nie będzie problemu, żebym tu posiedziała i posłuchała? - zapytałam, na co Calvin uśmiechnął się szeroko.
- Problemu? Dziewczyno, setki lat czekałem, żeby zobaczyć człowieka, a co żeby z nim rozmawiać. Usiądź. Będzie to dla mnie zaszczyt. - uśmiechnęłam się na te słowa i usiadłam obok jednej dziewczyny, która była tak szczęśliwa, bo obok niej usiadłam, że chyba chciała skakać z radości.
- Miałem właśnie wrócić, do tematu różnic pomiędzy wilkołakami, a zmiennokształtnymi, ale jeśli Clover by zechciała nam coś opowiedzieć o ludzkim świecie to zapraszamy.
- Tak, pewnie - wstałam z miejsca i ustałam na środku. - Moim zdaniem nasz świat nie jest taki ekscytujący tak jak ten tu. Ludzie nie mają, żadnych mocy, stawiają raczej na naukę...
Mówiłam tak, a inni zadawali pytania. Dowiedziałam się, że tylko najpotężniejsi zmienni, potrafią przemienić się w każde zwierze, bo na tym polega zmiennokształtność, na zmianie kształtu na dowolny gatunek zwierzęcia, ale jedni mogą być tylko ptakami, drudzy tylko kotami, a inni tylko zwierzętami z dwoma nogami, istnieją bariery, co do zmiennych. Tylko starsi posiadają moc zamiany we wszystko. Każdy z nich jak dożyje wieku trzystu lat będzie to potrafił. Dzieci w tym obozie jest 30, nastolatków 67, dorosłych 102, natomiast starszych 235. Dowiedziałam się również, że kolejną mocą zmiennych jest zdolność rozmowy ze zwierzętami.

Słońce już zachodziło, niedługo zobaczę Williama i resztę zdrajców. Teraz wracałam do domu, przebrać się w coś cieplejszego, bo Cameron dała mi kilka swoich ciuchów. Jako jedyna nosiła mój rozmiar. Skręcałam właśnie w jedną z uliczek, gdy ktoś na mnie wpadł i przewróciłam się na ziemię od siły uderzenia. Jęknęłam w myślach, bo uderzyłam się w potylice. Będę miała strasznego guza. Otworzyłam oczy, żeby zobaczyć, kto jest sprawcą szkód na mojej głowie. Okazało się, że to był chłopak... nie to nie był jakiś tam chłopak. Ten zmiennokształtny miał blond włosy, wysokie kości policzkowe, rybie usta i był niesamowicie wysportowany. Czułam się tak jak tamtej nocy, gdy zobaczyłam Williama. Teraz powinnam krzyczeć wniebogłosy, że boli mnie noga, i że nie mogę iść, ale od pamiętnego popołudnia, gdy przewróciłam się o korzeń, moja kostka wygięła się pod dziwnym kątem i cudowny Caspar wybawiciel uzdrowił ją, więc teraz, zbytnio nie chcę się psuć. Mogłabym oczywiście udawać, aby ten wziął mnie na ręce i zaniósł do domu, ale szczerze mówiąc, bolała mnie głowa od uderzenia i możliwe, że mi się tam coś poprzestawiało, bo teraz chciałam na niego nawrzeszczeć, że powinien uważać jak chodzi. Nie jestem dziewczyną żywcem wziętą z komedii romantycznych.
- Nic ci nie jest? - zapytał chłopak i podniósł z ziemi.
- Nie - burknęłam - Twój zamach się nie powiódł.
- Przepraszam, po prostu byłem trochę zdenerwowany, a żeby się uspokoić biegam.
- Biegaj ile wlezie, ale patrz gdzie biegniesz lub zadbaj o bezpieczeństwo pieszych - trzymałam się ręką za głowę, bo nie chciała przestać mnie boleć.
- Boli cię głowa? Pokaż. - chciałam zaprotestować, ale oderwał moją rękę od potylicy tak szybko, że nie zdążyłam zareagować. Nagle poczułam, że moja dłoń jest mokra i zobaczyłam krew.
- Cholera, uderzyłaś się o kamień.
- Zauważyłam - mruknęłam i głowa zaczęła mnie boleć jeszcze mocniej, jeśli to w ogóle możliwe. - Muszę iść do domu, to jakieś dwie uliczki stąd... - postawiłam trzy kroki na przód, ale kolana się pode mną ugięły i upadłabym, gdyby chłopak                                                                                            nie złapał mnie w talii.
- Ok, dwie uliczki stąd. Chodźmy - zaczął mnie ciągnąć w stronę domu, ale ja się zaparłam i powiedziałam.
- Nie. Dzięki, ale nie potrzebuję pomocy. Dam sobie radę - na co on się roześmiał.
- Nie możesz ustać na nogach.
- Mogę - jednym ruchem uwolniłam się od niego i skoncentrowałam na tym, aby iść prosto przed siebie. Udawało mi się do pierwszego zakrętu i musiałam przytrzymać się ściany. Po sekundzie poczułam jak natrętny, przystojny osobnik bierze mnie na ręce.
- Przecież mówię, że dojdę sama - warknęłam.
- Mhmm, jasne - zakpił, ale miał lekko zaniepokojoną minę. - Jesteś człowiekiem? Nazywasz się Clover, prawda?
- Sesyjka zapoznawcza? Tak, to ja we własnej osobie. A ja z kim mam przyjemność?
- Mam na imię Mark. Wiem, że dla ludzi taki upadek jest niebezpieczny.
- Dla zwykłych ludzi tak. Spokojnie nie wybieram się jeszcze na tamten świat. Odczuwam ból i wszystko, co możliwe, ale nie łatwo mnie zabić, podobnie jak ciebie.
- Widziałem cię wczoraj, jak byłaś przywiązana do tego słupa razem z tym chłopakiem, a mój ojciec...
- Chwila, chwila jesteś synem Shane'a?
- Tak. Przed waszym przyjściem szkoliłem młodych. Walczyliśmy na placu, gdy nagle zwierzęta powiedziały, że zbliżają się zori. Robiliśmy, to co zawsze. Chowaliśmy się. Kiedy przemieniliśmy się i ukryliśmy w lesie, zaniepokoiłem się o Mercedes. Nigdzie jej nie było. Ojciec zabrał mnie i kilku strażników na jaj poszukiwania. Nie pierwszy raz się spotykamy. Kiedy zobaczyłam cię jak przytulasz moją siostrę chciałem cię zabić. Wtedy pierwszy raz na ciebie wpadłem. Nie rozumiałem niczego, co później mówiła moja siostra, że chcecie nam pomóc. Mówiła, żeby nikt nie zbijał taj dziewczyny. Kiedy stałaś przywiązana do łupa wiedziałem, że coś jest nie tak. Nie wyrywałaś się, nie próbowałaś uciec. Mercedes mówiła, że chcesz porozmawiać. Kiedy powiedziałaś, że jesteś człowiekiem, słyszałem z każdej strony, że nikt nie powinien ci wierzyć. Ale jedno było pewne, gdybyś kłamała nie patrzyłabyś ojcu w oczy, a ty cały czas to robiłaś. Chciałem, żebyś to wiedziała, żebyś wiedziała, że uwierzyłem ci od samego początku. A teraz naprawdę mi przykro, ze cierpisz z mojego powodu.
Byliśmy już pod moim domkiem, a Mark postawił mnie na ziemi.
- To... było mocne. Mówię o uderzeniu, które zaserwowałeś mi wczoraj, nie takie jak to dzisiejsze, ale jednak. I przyjmuję przeprosiny.
Staliśmy tak patrząc sobie w oczy, gdy Lucas podbiegł do nas.
- Clover, co ci się stało?! - patrzył na mnie wściekły i zarazem zaniepokojony, później zwrócił groźne spojrzenie na Marka. - Słucham!
- Długa historia, gdzie jest Paul albo Robert? Jakikolwiek elf?
- Lucas? - zawołał Robert - Co się... - kiedy zobaczył moją głowę, od razu przyłożył do niej rękę i zamknął oczy. Po kilku chwilach czułam się jak nowo narodzona.
- Tłumacz się, Clover. Zostawiliśmy cię na jeden dzień, a ty już rozwaliłaś sobie głowę. Gdybyś była śmiertelniczką, to nie byłoby czego ratować - mówił rozdrażniony Lucas.
- To moja wina - odezwał się Mark - Clover, po prostu skręcała w jedną z uliczek, a ja w tym czasie biegłem. Zapomniałem, że mamy ludzi w naszym obozie. Zmiennokształtnemu nic by się nie stało i naprawdę, powinienem bardziej uważać, co już dała mi do zrozumienia Clover.
- Rozumiem, że dała ci popalić? - zapytał uśmiechnięty Paul obok, którego stał William i patrzył groźnie na Marka, byli równego wzrostu. - Clover, ma dziś zły dzień.
- Masz szczęście, że jej się nic nie stało - dodał William i łypał groźnie na Marka. Ooo, teraz obudził się w nim duch obrońcy.
- Dobra, Cloe proponowałbym, żebyś się przebrała, bo twoja bluzka już do niczego się nie nadaje. - powiedział Robert.
- Wy idźcie już na plac główny, a ja poczekam na Clover i dojdziemy do was - zaproponował William i wiedziałam, że skończy się to długą rozmową, więc błagałam w myślach, aby zostali.
- Świetny pomysł. Chodźmy. - dał rozkaz Lucas i odeszli. Mark stał jeszcze chwilę i patrzyli na siebie razem z Willem. Byłam już przy schodach, gdy zapytałam tego drugiego.
- Mocno cię poobijali?
- Trochę, tak żebyś mogła się mną zająć - uśmiechnął się niewinnie, a Mark napiął mięśnie albo mi się tylko wydawało, bo jego twarz pozostawała spokojna, więc odpowiedziałam.
- Jeszcze nie zapomniałam o twoim wczorajszym numerze pamiętaj, że planuję zemstę.
- Tak, jasne - zakpił i przecisnął się obok mnie.
- Do zobaczenia, Mark - pokiwałam mu ręką z uśmiechem.
- Do zobaczenia, Cloe - odwzajemnił uśmiech i poszedł, kątem oka zobaczyłam jak ogląda się do tyłu.

20 lutego 2016

Rozdział 11

Wilkołaki? Z nami.
Odetchnęłam z ulgą, kiedy Ryan i inne wilki powiedziały praktycznie jedno zdanie: Jesteśmy z wami!
Czekaliśmy do pełni księżyca, po to aby wilkołaki mogły przejść przemianę i wyruszyliśmy w drogę z samego rana. Plany się odrobinę zmieniły, a mianowicie Edward, Mills i Steven pozostali w obozie wilków. Robert, Paul (który tak się uparł, żeby z nami wyruszyć, że nie było zmiłuj), Caspar i Gabriel wyruszyli z nami w dalszą podróż. Z wilkołaków dołączyli Lucas, Ryan i Sara. Najdziwniejszą rzeczą, gdy wyruszaliśmy było to, że Sabrina, Amanda, Jackson, Max i Drake przyszli się z nami pożegnać! Tak, właśnie. Przez prawie pół dnia uczyłam ich chwytów, a także różnych uników, których uczył mnie Ron i Monster. Wilkołaki w obozie miały uczyć te młodsze technik walki. Teraz treningi odbywały się tam codziennie po kilkanaście godzin. Ćwiczyły nawet te wilki, które jeszcze nie przeszły pierwszej przemiany. Postanowiliśmy wysłać kilkunastu elfich strażników (i nie tylko strażników, ale ogólnie elfów, nawet dzieci) do tego obozu i kilkunastu wilków do obozu elfów, żeby wzmocnić się jeszcze bardziej i zaprzyjaźnić. Ryan wydał rozkaz pokazania wszystkim zniszczonej części miasta. Był to moim zdaniem dobry pomysł. Wiem przecież, że ten obraz nie przywołuje przyjemnych odczuć, i że zostanie w ich pamięci na zawsze. Ale z drugiej strony nikt z nas nie zamierza przegrać ostatecznego starcia z zori i czekają nas wszystkich o wiele gorsze rzeczy.
Tak więc, jesteśmy już w drodze od około dwunastu godzin!
- Wydaję mi się, że nie dojdziemy na teren zmiennokształtnych tego dnia. Trzeba będzie przespać się gdzieś tutaj! - krzyknął Lucas.
- W końcu to teren uniwersalny. Nic nie powinno się nam stać, prawda? - dopytywała Sara.
- Robert! - zawołał Gabriel - Leć rozejrzeć się po okolicy. Zobacz, czy nigdzie nie ma żadnych zori i innych stworzeń.
Robert wzniósł się w powietrze. A ja wykończona padłam na ziemię i patrzyłam na zachodzące słońce. William usiadł na trawie obok mnie wraz z Casparem. Sara i Lucas czegoś wysłuchiwali, a Ryan i Gabriel patrzyli za Robertem.. Po krótkiej chwili był już z nami.
- Nic nie widziałem.
- A ja nic nie słyszę. Jeśli ktoś tam jest to około dwudziestu kilometrów stąd - powiedział Lucas.
- Dobrze, a więc myślę, że powinniśmy spać na zmianę - dodał Caspar - oprócz Clover i Williama, bo ich na żadną wartę nie dobudzimy - zaśmiał się.
- Jestem pewien, że wstanę na wartę. Gorzej będzie z Clover, bo ona już prawie śpi.
Nie miałam nawet siły zaprotestować, ani zareagować na ich zaczepki, bo prawda jest taka, że nawet jeśli ktoś by mi wylał wiadro lodowatej głowy na łeb, to by mnie nie obudził. Po co mam się sprzeczać, jeśli pozwolą mi spać?
- Williamie, wam ludziom potrzebne jest minimum osiem godzin snu, a nam stworzeniom nadprzyrodzonym wystarczają tylko cztery. Szybciej nabieramy energii i siły, więc razem z Clover nie dostaniecie żadnej warty. Koniec dyskusji. Pierwszą obejmuję ja z Gabrielem. Drugą przejmuje Lucas, Paul i Caspar, a trzecią Sara i Robert. Wyruszamy o wschodzie słońca. - zarządził Ryan.
- Znajdziemy jakąś polanę i pójdziemy spać. Jest tu niedaleko. - zaproponował Robert, a ja jęknęłam.
- Ja nigdzie się nie wybieram. Tu jest mi dobrze i tu zostanę - mówiłam i miałam zamknięte oczy, bo za około minutę już będę z nimi tylko ciałem.
- Clover, tobie byłoby dobrze nawet na posłaniu z igieł. Chodzi o to, że na polanie będzie nam się w razie czego lepiej bronić - tłumaczyła Sara, ale jej słowa rozmywały się w mojej głowie. Ostatnie, co poczułam to, to że ktoś mnie wziął na ręce i śmiał się cicho. Kątem oko zobaczyłam, że był to William. On najwidoczniej nie był tak zmęczony jak ja i mógł mnie spokojnie nieść. To była moja ostatnia myśl przed zaśnięciem.

                                                                       
- Wstawaj, Cloe - usłyszałam nad sobą czyjś szept. Poderwałam się natychmiast do pozycji siedzącej i sprawdzałam, kto śmie mnie budzić. Okazało się, że tą osobą była Sara, a za nią zobaczyłam uśmiechającego się od ucha do ucha Lucasa.
- O, patrzcie kto tu się obudził. Clover jak miło, że jesteś już z nami. Sara budzi cię już dobrą godzinę, a ty nic.
- On żartuje, Clov. Budzę cię od jakiś dziesięciu minut - i razem z Lucasem zaczęła się śmiać.
- Całe swoje wilcze życie myślałem, że ludzie to ranne ptaszki. Ty uświadomiłaś mi, że się myliłem albo jesteś wyjątkiem, bo William już dawno nie śpi.
Teraz, gdy moje oczy przyzwyczaiły się do słońca zobaczyłam Roberta podającego mi kanapkę. Caspara, Ryana i Gabriela patrzących na tą sytuację z daleka, a także Williama opierającego się o drzewo z butelką wody w ręku. Włosy miał potargane, a ubranie wymięte. Nawet nie chciałam wiedzieć jak sama wyglądam. Całą siódemkę ta sytuacja strasznie bawiła. Nie przejmowałam się tym, bo po takim wypoczynku nie czułam, ani krzty zmęczenia. Poderwałam się na nogi. Przyjęłam od Roberta kanapkę z uśmiechem i zwróciłam się do Lucasa.
- Ile jeszcze mamy do obozu zmiennokształtnych?
- Cały dzień - odpowiedział
- Ruszamy! - krzyknęłam.
                                                                           ***
- To tutaj - powiedział, Caspar - Jesteśmy na miejscu.
Poczułam się tak, jak tamtego wieczora przed granicą obozu wilkołaków.
- Zrobimy tak jak wtedy. Wchodzę tylko ja z Williamem - zarządziłam.
-  Niech będzie. Pamiętaj jeden gwizd! - zgodził się niechętnie Gabriel, a Ryan już zaczynał protestować.
- Nie. Ma. Takiej. Opcji. Zmiennokształtni mogą się zamienić we wszystko w jedną sekundę!
- Spokojnie, Ryanie. Nic nam nie będzie. - uśmiechnęłam się - Czuję to.
Chciał, coś jeszcze powiedzieć, ale Will chwycił mnie za rękę i weszliśmy na teren zmiennych.
William miał już rozciągniętą tarczę, ale miałam przeczucie, że nie będzie potrzebna. Dotnknęła wolną ręką jego ramienia.
- Nie będzie potrzebna.
- Jak o nie?
- Zaufaj mi.
Opuścił tarczę i szedł dalej do przodu. Trzymaliśmy się za ręce, tak jakby już za chwilę miał nastąpić nasz koniec, ale nie miał nastąpić. Jeszcze nie teraz.
Przeszliśmy tak jakieś dwieście metrów i nic żadnych dźwięków. Brak życia. Jakiegokolwiek.
Zaczęliśmy już dochodzić do budynków, a na drzewie obok zobaczyłam czarnego kruka. To nie był zmiennokształtny. Nigdy takowego nie widziałam, ale te moje przeczucia zwykły mnie zaprowadzać na dobrą drogę. To był zwykły ptak, który patrzył na nas tymi swoimi czarnymi oczami. Dotarliśmy na miejsce. Staliśmy na głównym placu i czekaliśmy. W końcu krzyknęłam.
- Jest tu ktoś!?
Echo odbiło się od ścian budynków i nagle... usłyszałam pojedyncze kroki. Zza jednego z budynków wyszła mała dziewczynka. Była zmiennokształtną. Wyglądała na jakieś osiem lat. Miała proste blond włoski, wielkie kolorowe tęczówki, były całe w kolorach tęczy, ale ich wyraz nie był przyjazny. Raczej krył się w nich strach, zrezygnowanie i...zdeterminowanie. Rozstawiła lekko nogi na boki i wyciągnęła rączki, jakby szykowała się do ataku, ale nie też jakby nie mogła się na niego zdobyć i czekała, aż my wykonamy pierwszy ruch. Zaczęłam powoli do niej podchodzić i widziałam jak rączki jej drżały.
- Ptaszek mi powiedział, że idziecie - odezwała się. Nie cofnęłam się, szłam dalej, a ona zaczęła się cofać, aż uderzyła pleckami o ścianę.
- Tak? Co jeszcze powiedział ci ptaszek? - zapytałam przyjaźnie.
- Powiedział mi jeszcze, że się nie boicie.
- Bo się nie boimy - uklękłam przy niej, a William stał z boku - Nie chcemy cię skrzywdzić.
- Mamusia, powiedziała mi, że gdybyście nie chcieli nas skrzywdzić to byście tu nie przychodzili - trzęsła się jak galaretka.
- A gdzie jest twoja mamusia? - zapytał Will spokojnie.
- Nie mogę powiedzieć. Wszyscy powtarzają, że jeśli ktoś nie zdąży się schować i wy go znajdziecie to pod żadnym pozorem nie można powiedzieć, gdzie są inni, bo... bo zabijecie wszystkich - zaczęła płakać, a ja nie chcę, żebyście zabili mamusię i tatusia. - schowała twarz w rączkach i płakała.
- Hej - pogłaskałam ją po włosach i przyciągnęła do siebie. Popatrzyła na mnie przez zaczerwienione oczy. Odgarnęłam jej włosy z twarzy - Nie chcemy was skrzywdzić. Nie jesteśmy tymi, o których opowiadała ci mamusia i tatuś. My jesteśmy dobrzy. Nie chcemy nikogo z was skrzywdzić.
Patrzyłam jej w oczy i nagle zobaczyłam geparda, który odepchnął mnie na jakieś trzydzieści metrów od dziewczynki. Leżałam na ziemi i nie mogła złapać oddechu. Nade mną pojawiła się twarz chłopaka, na której malował się wyraz obrzydzenia. Dołączyło do niego dwóch innych. Poczułam na rękach zawiązujące się ciasną sznury. Nie walczyłam, choć krew ciekła mi z nadgarstków na ziemię, bo wiedziałam, że nie ma sensu walczyć. Pogorszyłabym tym tylko swoją sytuację. Widziałam obok Williama, który przyjął taką samą taktykę jak ja, a oczy pałały mu niebezpieczną zielenią. Związana zostałam odrzucona mocno na ścianę i uderzyłam się o nią w głowę. William siedział związany na przeciwnym końcu palcu.
- Zabijcie ich! - krzyknął jeden.
- Nie. - odezwał się spokojnie mężczyzna, który trzymał w ramionach blond dziewczynkę - Są tu sami. Tylko ta dwójka. Wykorzystajmy to.
Kiwnął ręką na środek placu i po chwili zostałam brutalnie rzucona w to miejsce i posadzona plecy w plecy z Williamem. Mężczyzna, który okazał się ojcem dziewczynki był zapewne Shanem. Zaczął już odchodzić z małą na rękach, kiedy krzyknęłam za nim.
- Shane! Zaczekaj, musimy porozmawiać! - patrzyłam mu prosto w oczy dając znak, że nie mam innych zamiarów, prócz rozmowy. Ale od razu dostałam solidny policzek od jednego z zmiennych (jak się okazało wszyscy mieli tęczowe tęczówki, znak rozpoznawczy), aż odrzuciło mi głowę w bok.
- Milcz! - wrzasnął. Czułam jak William napina mięśnie.
- A o czym, to chciałaś pomówić wstrętna kreaturo? - odwróciłam ponownie głowę w jego stronę. Trzymał blondi na rękach, a ona patrzyła na mnie z bólem w oczach. Posłałam jej ciepły uśmiech dając znak, że nic mi nie jest i ponownie zwróciłam się do jej ojca, który nie mógł, pewnie rozszyfrować, dlaczego uśmiecham się do jego córki, a ona do mnie. - Czyżbyście sprzeciwili się Malcom'owi i chcielibyście przyłączyć się do nas? I y mamy uwierzyć, że nie jesteście już wrogami? Po cholerę, tu przychodziliście. Malcolm wysłał was w roli szpiegów? Nie z nami takie numery - odstawił córkę na ziemi i podszedł bliżej mnie - Nie zabije was teraz. Wyciągnę z was wszystkie informacje - stał teraz pół metra ode mnie - A jak to zrobię, łaskawie was zabiję, bo będziecie mnie prosić o śmierć.
- A jeśli jest inaczej - nachyliłam się lekko ku niemu - A jeśli patrzysz i nie widzisz? A jeśli słuchasz, a nie słyszysz? Wiesz, bo ty właśnie to robisz. Posłuchaj, gdybyśmy byli pieprzonymi zori, to twoja córka już by nie żyła. Nie chcemy was skrzywdzić. Nie jesteśmy zori!
- Tatusiu! - dziewczynka znalazła się przy nas - Ta pani mówi prawdę, ona nie zrobi nam krzywdy.
- No pewnie, że nie zrobi - prychnął zbulwersowany, William.
- Cisza! - krzyknął Shane i skinął głową na jednego chłopaka, który złapał dziewczynkę od tyłu, a ona krzyczała i się wyrywała - Zabierz Mercedes do Samanty. A ty - wskazał mnie palcem - Jak się nazywasz?
- Clover - odpowiedziałam spokojnie.
- Pojęcia nie mam, jakich to bzdur nagadałaś mojej córce, ale za wszystkie słono zapłacisz!
- Dobra, koniec z tym. Chcieliśmy dobrze, no ale wyszło jak zawsze - i Will wciągnął powietrze i zagwizdał z całych sił.
- Wzywa resztę swoich kreatur - krzyknął chłopak, nade mną i chciał się zmienić, ale nie zdążył. Obok niego pojawił się Robert i odepchnął go z całych sił, lecz po chwili został przygwożdżony do ziemi przez dwa jelenie. Sara warczała na otaczające ją lwy, Lucas walczył z wilkiem, a w jego oczach pojawił się błysk rozbawienia. Przy moim boku stał Ryan, a obok Williama, Gabriel.
- Stop! - ryknął Shane i wszyscy się uspokoili. - Ryan i Gabriel, co tu robicie? Myślałem, że jasno wyraziłem się mówiąc sto lat temu, że macie trzymać się od nas z daleka! Macie dziesięć sekund na zniknięcie mi z oczu!
- Przykro mi Shane, ale nie skorzystamy - odpowiedział Ryan - Po prostu chcemy, żebyś posłuchał Clover. Ma ci bardzo ciekawe rzeczy do przekazania.
- Mieliście swoją szansę - odpowiedział i ktoś kopnął mnie w głowę. Straciłam przytomność.

Wreszcie się ocknęłam. Stałam przywiązana do wielkiego pala drewna, a za mną stał przywiązany William. Sara, Lucas i Ryan byli przykuci srebrnymi obręczami do ścian budynków i zakneblowani, a elfy wyglądały tak samo tylko oni byli zakneblowani i związani sznurami z trucizną, bo na ich rękach widziałam blizny. Ostatnia otworzyła oczy Sara. Następnie ujrzałam około setki zmiennokształtnych w normalnej postaci. Szybko ujrzałam Mercedes, która płakała w ramionach kobiet na twarzy, której nie było ani cala współczucia tylko złość. Shane odsunął się od niej i ruszał w naszą stronę. Ustał na środku.
- Będę wam zadawał pytania, a wy na każde odpowiecie. Jeśli nie będziecie współpracować to będę was niszczył powoli każdą możliwą bronią, która może was skrzywdzić - Ryan warknął i od razu został uderzony pięścią w szczękę.
- Po co mamy odpowiadać, jak i tak nas zabijesz - spytał spokojnie William.
- Twoja śmierć będzie szybka - odpowiedział niewzruszony.
- Cóż za wielkoduszność - prychnął.
- Kto was tu przysłał? - pierwsze pytanie.
- Caspar - odpowiedziałam - i nie przysłał tylko poprosił o pomoc - teraz Shane był zdezorientowany.
- Poprosił o co?
- Żeby tu przybyć pomóc was zjednoczyć i pokonać zori - odpowiedziałam po krótce.
- Radzę ci nie kłamać...
- Chwila, jeszcze nie skończyłam. Chciałam porozmawiać, jeśli ty wolisz w taki sposób no to niech będzie - patrzyłam na niego, a on na mnie, nie odezwał się więc przyjęłam to jako zgodę do mówienia - Po pierwsze nie jesteśmy zori - westchnął i skinął ręką na innego zmiennego - No poczekaj, daj mi udowodnić - zatrzymał się w pół kroku i zwrócił do mnie.
- Udowodnić? Słucham, więc.
- Tak, chwyć mnie za szyję.
- Jak dotknięcie twojej szyi ma mi pokazać, że nie jesteś zori? - zapytał niepewnie, ale już wiedziałam, że się zgodzi.
- Ludzie zwykle mają puls - rozeszły się szepty po całym zgromadzeniu - Dobrze wyczuwalny jest na szyi lub na nadgarstku, ale że ten jest związany szyja będzie najlepsza. Zori nie oddychają i nie biją im serca. My z Williamem oddychamy, a nasze serca biją. Sam się przekonaj.
- Jeśli to twoja sztuczka...
- Zori nie umieją przyprawić serca o ruch, a także wciągnąć powietrza. Podobno też nie dostały mocy czarownic, aby coś takiego zrobić.
Stał niepewnie, a na placu zapanowała cisza. Po dobrej minucie podszedł do mnie i przyłożył rękę do mocno do szyi, a później uścisk zelżał w jego czach zobaczyłam, niedowierzanie. Następnie przyłożył mi dłoń do serca, a później do ust. Odsunął się na krok i patrzył na mnie z zachwytem, nie odrazą. uśmiechnęłam się szeroko.
- I...co? - zapytała Mercedes. Shane się uśmiechnął.
- Stuprocentowy człowiek - w tłumie zapanował taki gwar rozmów, a Shane nawet nie próbował ich uciszać.
- Rozwiązać ich - wrzasnął - wilkołaki i elfy również!
Po dziesięciu sekundach podbiegła do nas zmiennokształtna z ręcznikami.
- O mój boże, polecę po apteczkę! Jesteście ranni!
- Nie będzie takiej potrzeby - odezwał się Gabriel i przyłożył mi rękę do głowy i po chwili byłam tylko upaćkana krwią. Robert właśnie kończył uzdrawiać Williama i wtedy zobaczyłam ich blizny.
- Tego nie możecie uzdrowić? - zapytała
- Rany zadane nam przez przedmioty, które mogą nas zabić są nie uleczalne.
- Przepraszam was - odezwał się Shane - gdybym nie był taki głupi i posłuchałbym was na początku, to...
- Ale, byłeś taki głupi przyjacielu i nie mogłeś wiedzieć. I przestań się obwiniać.
- Chcieliśmy ich zabić, kiedy znaleźli się na naszym terenie. - powiedział Lucas.
- Nie wierzę, że wilkołaki pogodziły się z elfami - dodał Shane.
- Po tym jak, Paul - elf zasalutował dłonią - oddał swoje skrzydło, żeby uratować mi życie uwierzyliśmy, że proszą o ostatnią szansę i wiemy, że Clover i William nie pozwolą się im wycofać tak jak sto lat temu.
- Clover jeszcze raz przepraszam za wszystko i jestem naprawdę zaszczycony, że mogę cię poznać - teraz zwrócił się do Williama - Ty jesteś William, prawda?
- Tak we własnej osobie.
- Ty również jesteś człowiekiem? - to było raczej stwierdzenie.
- Tak, ja również.
- No dobrze, ale przejdźmy do sedna sprawy. Co robią ludzie w naszym świecie? - teraz zauważyłam, że otacza nas krąg zmiennokształtnych. Postanowił na to odpowiedzieć Caspar.
- Proroctwo, Shane. Proroctwo.

13 lutego 2016

Rozdział 10


- Dobrze. Nie to, że ci ulegam, ale martwię się, że znajdziesz jakiś chory sposób, aby się tam dostać i możliwe, że już się po tym nie pozbierasz.
- Mów!
- Spalone domy, powyrywane dachy, powybijane okna… idziesz i widzisz tylko to, ale dalej na końcu tego pobojowiska znajduję się ceglany mur, wielki pal drewna i kilka trzepaków – patrzyli już ze zgrozą, no ale sami tego chcieli, a ja zrobiłam dramatyczną pauzę – A pod murem po rozstrzelane przez srebrne pociski zwłoki, na trzepakach powieszeni na srebrnych linach mężczyźni, a do słupa przywiązane i zagazowane tlenkiem srebra kobiety i dzieci. Po całym placu są porozrzucane ich szczątki. Szczątki waszych ludzi. Sami sobie odpowiedzcie kto to zrobił, ale pytanie dlaczego? Zadajcie później. Kiedy staniecie im twarzą w twarz. I pomyślcie, czy nadal warto jest odtrącać pomoc – patrzyli na mnie, a szok jaki wywołałam nie schodził im z twarzy – Pójdę już.
- Poczekaj – odezwał się brunet.
- Nie, naprawdę się spieszę. Jutro. Może – powiedziałam i skierowałam się w stronę domku elfów.

Szłam i żałowałam, że zapytałam, czy byli w zniszczonej części. Ryan powinien im to pokazać. Ale im nie powiedział. Nie powiedział, co tam jest. Nawet zwłok nikt nie pochował. Oni wszyscy troszczą się o siebie. To znaczy wilki, o wilki, a elfy, o elfy, ale nie zabijają się nawzajem tak jak ludzie. Szłam dalej i nagle ktoś pociągnął mnie za ramie i prawie je wyrwał. Chciałam się skrzywić, ale moja duma na to nie pozwalała. Odwróciłam się i zobaczyłam Sabrinę, a za nią całą czwórkę.
- No weź pociągnęłam cię za to ramię naprawdę mocno, a ty nawet się nie skrzywisz? - uśmiechała się od ucha do ucha, nie myślałam, że po moim wyznaniu będzie się uśmiechać, nie myślałam, że potrafi. Ba! Ja nawet nie marzyłam, żeby uśmiechnęła się do mnie.
- Musisz poćwiczyć – poklepałam ją po ramieniu i roześmiałyśmy się z paradoksalności tego zdarzenia, a reszta do nas dołączyła.
- Gdzie się wybierasz? Możemy pokazać ci drogę – zaproponowała Amanda.
- Wybieram się do kwater elfów.
- Może cię odprowadzimy, bo już jest ciemno. Trochę się z nami zagadałaś – powiedział Max. Spojrzałam na słońce, właściwie na jego brak i ruszyłam przed siebie.
- Jak nie macie nic ciekawszego do roboty to chętnie – rzuciłam za siebie i ruszyliśmy, rozmawiając o moim świecie, o ich i wreszcie dotarliśmy pod kwatery elfów. Dostali naprawdę ładny domek i byłam z tego zadowolona. Pożegnałam się z wilkami i ruszyłam na poważną rozmowę z elfami. Nim zdążyłam dojść do drzwi, te już się otworzyły, a zza nich wyszedł Caspar, rozprawiając o czymś z Gabrielem.
- Cześć, Clover. Co tam? - zapytał Caspar i podszedł do mnie, a Gabriel szykował się już do odejścia.
- Nie! Gabrielu poczekaj, musimy porozmawiać. Całą trójką, czy nawet ósemką.
Przywódca elfów westchnął głęboko, bo wiedział, o czym to chciałam pomówić.
- A więc chodźmy.
Weszliśmy do środka. Ich domek nie różnił się bardzo od naszego. Wejście przez korytarz, a po lewej trzy sypialnie. Po prawej kuchnia, łazienka i schody. Natomiast u góry pewnie były pozostałe pokoje. W salonie siedział już Paul, Edward i Steven. Po schodach zaczął schodzić Mills, a z łazienki wyszedł Robert. Do naszej ekipy brakowało tylko Williama, ale on załatwiał jedzenie, później mu wszystko opowiem. Choć wiem, że będzie zły, że jako jedyny nie został wtajemniczony.
- Cześć mała i jak tam rozstrzygają się sprawy z pieskami? - spytał Paul, rozwalając się na kanapie.
- Chyba dość słabo - odpowiedziałam i usiadłam na krześle przy stole, to samo zrobił Caspar i Mills. Gabriel zesztywniał i z Robertem stał przy wejściu do pokoju.
- Nie mam pomysłu, co zrobić. Jutro o zachodzie słońca nas tu nie powinno być. Dziś już nic ciekawego nie osiągniemy, musimy poczekać do jutra i... mieć tylko nadzieję, że jednak nam się uda. Teraz musimy zaplanować jak dojść do terytorium zmiennokształtnych. 
- Zmiennokształtni, to kolejny punkt wycieczki? - zapytał, Caspar.
- Tak, coś z nim nie tak?
- Szczerze mówiąc to nie. Jeden z tych lepszych. Shane, to bardzo rozsądny zmienny, ale woli iść za tłumem. Jestem przekonany, że jak wilki nas posłuchają zgodzi się bez problemu. 
- Jeśli wilki się zgodzą - dodał Mills.
- Jak się zgodzą - powtórzyłam wyraźnie - to uważam w takim razie, że nie będzie potrzeby, abyście wybierali się z nami wszyscy. Pójdą z nami Gabriel, Caspar i Paul. Następnie weźmiemy ze sobą kilku wilków. Reszta z was uda się z powrotem do obozu elfów. - Widząc ich skołowane miny, dodałam - Jeśli się nie uda zapomnimy, że w ogóle tu przyszliśmy i ruszymy prosto do zmiennokształtnych, nie patrząc wstecz.
- Więc to mamy ustalone - usiadł wreszcie Gabriel.
- Tak, to jest już omówione, a teraz została nam do obgadania druga sprawa.
- Jaka? 
- Ta wielka bitwa, o której nikt mnie nie powiadomił - cisza zapadła w pokoju - No, mówcie, że!
- Nic ciekawego - odpowiedział Robert, a ja wybuchnęłam śmiechem.
- Nic ciekawego?! Jak bitwa, przez którą wilkołaki mają inne rasy w dupie, nie jest ważna! 
- Powiedzmy jej - odezwał się Edward. Po jakiejś dobrej minucie zaczął opowiadać Gabriel.
- Sto lat temu, wszyscy byliśmy zjednoczeni. Wszyscy tworzyliśmy wielkie królestwo. Malcolm, nasz władca i jego żona Florencia, byli najlepszą parą królewską jaka rządziła w historii tego świata. Malcolm był wampirem, tak samo ja Florencia. Ich zamek, albo jego ruiny, nie wiem, bo nie byłem tam sto lat, znajduję się blisko obozu wampirów. Król był przywódca wampirów. Pewnego dnia na wyprawie, którą odbywał co miesiąc po każdym z obozów, sprawdzając, czy nikomu niczego nie potrzeba został zaatakowany. Nie konkretnie on, tylko jego strażnicy, żaden nie pozostał przy życiu. Przeciwnik pojawił się i zniknął tak szybko, że nawet Malcolm nie miał szans go zobaczyć. Został sam. Biegł z nadnaturalną prędkością ciemnym lasem bez ochrony. Chciał jak najszybciej wrócić do żony i swoich ludzi, ale na swojej drodze spotkał młodą kobietę leżącą na ziemi. Chętny do pomocy pociągnął ją za ramię i obrócił na plecy. Miała czarną długą suknię, takie same włosy i szkarłatne oczy. W jednej sekundzie powaliła Malcolma na ziemię. Zaczarowała go. Opętała jego umysł i dała demoniczną moc. Jego wielka dobroć zamieniła się w wielkie zło. Kobieta była demonem i z Malcolma też zrobiła po części demona, dała mu dar przejmowania moc innych stworzeń i zmiany ich toku myślenia. Obok niego jak z powietrza powstało sto kreatur zwanych zori, które miały wraz z Malcolmem przejąć moce każdego gatunku. Tak, więc robili. Podróżowali z obozu do obozu, wzmacniając się i zabijając inne stworzenia. W ciągu tygodnia doszło do bitwy. Między wilkołakami, elfami, zmiennokształtnymi, wampirami, a zori. Na których czele stał Malcolm. Straty były katastrofalne. Z trzech tysięcy elfów zostało sześćset itd. Na polu walki zostało najwięcej wilkołaków, którzy walczyli do ostatniej kropli krwi. Natomiast my uciekliśmy, zostawiliśmy ich samych. Może gdybyśmy zostali wynik tego starcia byłby inny. Po naszej ucieczce zostało tylko trzystu wilkołaków z pięciu tysięcy. A czarownice? Nawet nie wiemy, czy miały jakikolwiek wkład w tą porażkę, czy poniosły jakieś straty? Wiemy tylko tyle, że zori nie otrzymały ich mocy, ale czy dlatego, że nigdy ich nie odnaleźli, czy nie próbowały ich użyć i za to zginęły. A Malcolm? Ciągle żyje, osobiście zabił Florencie. Tylko, że tak naprawdę nasz król odszedł już od czasu kiedy spotkał kobietę o czarnych włosach i szkarłatnych oczach. Odszedł kiedy zmienił się w zori.
                     
                                                                           ***

- O, cholera! - krzyknął William.
Właśnie urządził mi pogadankę o tym, że już chciał zacząć mnie szukać, bo tak się o mnie martwił. Odprowadził mnie do domu Caspar i chociaż nie rozmawialiśmy w drodze do domu, to byłam mu wdzięczna za to milczenie, potrzebowałam chwili samotności z kimś u boku. Teraz opowiadałam Williamowi, o tym wszystkim, co się wydarzyło i o czym się dowiedziałam.
- No, nie? Masakra.
- Dlaczego, nie zabrałaś mnie ze sobą?! Nie ukrywaj więcej nic przede mną, Clover - przytrzymał mnie za ramiona i patrzył głęboko w oczy.
- Dobrze - spojrzenie w oczach złagodniało i teraz patrzył na mnie z troską, tak jak Brandon na mnie, gdy musiał po jakiejś większej aferze zawozić mnie do szpitala. 

- Złamana - powiedział lekarz, kiedy zakończył prześwietlenie ręki. To było pewnej nocy w barze, gdzie wraz ze znajomymi poszliśmy na piwo. To znaczy byłam tam ja i druga laska, która obściskiwała się z Ronem, miała na imię Pige. Znałyśmy się słabo, bo Ron, co chwilę miał inną dziewczynę na wieczór. Stanowiliśmy stałą paczkę ja, Ron, Monster i Sam. Zerwaliśmy kontakt, gdy Monster i Ron trafili do poprawczaka, tak naprawdę to ja i Sam też prawie tam trafiliśmy, ale to już inna historia. Tego wieczora Pige się upiła i w klubie spotkała swojego byłego, który zrobił awanturę Ronowi i wyrwał dziewczynę z jego rąk. Ten się wkurzył i już chciał pokazać temu drugiemu, że nie warto z nim zadzierać, ale Monster powstrzymał przyjaciela. Ron powiedział, żeby tamten wypieprzał i zabrał Pige ze sobą, tak zrobił. Wychodząc z baru całkiem trzeźwi, zobaczyliśmy, że ktoś rozwala samochód Rona. Wandali było pięciu. Monster i Ron rzucili się na nich, a my z Samem czekaliśmy na rozwój akcji.
- Co ty, do diabła robisz z moim samochodem?! - chwycił za ramię jednego z nich i odepchnął od pojazdu. Reszta jego koleżków przerwała to, co robiła przed chwilą i zaczęła się głośno śmiać. W tym momencie rozpoczęła się bójka. Ron i Monster, zaczęli atakować, a te typki nie były im dłużne. Sam i ja też wkroczyliśmy do akcji. Monster nauczył mnie kilku chwytów, a także uników. Unikałam ciosów i je zadawałam. Na moje nieszczęście zatrzymałam się, żeby zobaczyć jak idzie chłopakom. Sam przytrzymywał twarz zbira do ziemi, a ręce skrępował mu za plecami. Ron powalił jednego na ziemię, a drugi już na niej leżał. Monster walczył jeszcze chwilę ze swoim przeciwnikiem, ale wiadome już było, że za chwilę z nim skończy. Gdy wróciłam do swojego rywala ten chwycił mnie za nadgarstek i wykręcił rękę, słyszałam jak pęka mi kość i rozpływający się po niej ból. Chłopak z uśmiechem na twarzy odsunął się o krok by dokończyć swoje dzieło, lecz ja byłam za bardzo wściekła i przywaliłam mu w skroń ze zdrowej ręki. Padł na ziemię jak długi. Wiedziałam, że żyje i jest tylko nie przytomny. Sam znalazł się szybko przy mnie. Chwycił za rękę, a ja skrzywiłam się z bólu. Wsadził mnie do swojego Audi i zawiózł do szpitala, dzwoniąc po drodze do Brandona. Ten przyjechał natychmiast. Był wkurzony, zmartwiony i zaniepokojony. Powiedziałam Brandonowi, co się stało, bo po co niby miałam kłamać? Na jego twarzy malował się zawód, ale też poniekąd duma, lecz przeważyła troska o mnie, tak właśnie teraz patrzył na mnie Will.
- Jesteś niemożliwa - teraz był wkurzony - Spać! - Złapał mnie za ramię i wciągnął do pokoju, następnie powalił na łóżko. Zaczęłam się głośno śmiać, a on spojrzał na mnie spode łba. I nagle przestałam się śmiać, a on uśmiechnął się triumfalnie i wyszedł z pokoju. Zmęczenie przejęło nade mną górę i po chwili już spałam.

Nagle wstałam, tak bez powodu. Spojrzałam za okno było jeszcze ciemno. Niemożliwe, żebym obudziła się w środku nocy z własnej woli, ale tak właśnie było. Wstałam z łóżka, bo miałam złe przeczucia. Czułam się... otoczona, ale w pokoju nikogo nie było, tak samo na dworze. Jednak intuicja wzięła górę nad rozsądkiem, więc założyłam buty i ruszyłam do pokoju Williama. Spał. Wyglądał tak, uroczo. Nie chrapał, nie sapał, nawet nie miał otwartej buzi. Tylko po zamkniętych oczach i miarowym oddechu można było stwierdzić, że śpi. Podeszłam do niego z ciężkim sercem, że przerwę mu odpoczynek ze względu na moje fanaberie, ale kazał mi mówić o wszystkim, a złe przeczucia zwykle się sprawdzają. 
- William - szepnęłam i potrząsnęłam jego ramieniem, odwrócił się tylko na drugi bok - William - powiedziałam głośniej, zaczął mamrotać coś pod nosem - William! - krzyknęłam, a on poderwał się gwałtownie z łóżka i zderzyliśmy się czołami. 
- Clover? Co się dzieję? - zapytał masując czoło.
- Czuję, że... ktoś nas obserwuje. No nie, do końca nas, tylko obóz. Ale to tylko przeczucie.
- Przeczucie trzeba zawsze sprawdzić - wstał z łóżka i założył buty. - No chodź obudzimy paru elfów i kilka wilków.
Biegliśmy do domu Ryana, ten usłyszał pewnie nasze kroki, bo drzwi jego mieszkania otworzyły się z hukiem i wypadł ze środka.
- Coś się stało? - spytał z niepokojem. 
- Wydaję mi się, że ktoś obserwuję obóz - powiedziałam. Zastanowił się chwilę, po czym odpowiedział.
- Nikogo nie wyczuwam, ale lepiej to sprawdzić. - Zawył głośno i po kilku sekundach, obok nas stało ośmiu wilkołaków. - Idźcie na granice. Clover, wydaję się, że ktoś nas obserwuję. Zbierzcie wszystkich wojowników i bądźcie gotowi. Może to fałszywy alarm, ale lepiej to sprawdzić.
- Tak jest - i tak szybko jak się pojawili, tak szybko ich nie było. 
- Co z resztą? - zapytał Will.
- Schowają się, usłyszeli alarm. Pierwszy raz go wywołałem.
- Przecież zdarzały się wam ataki zori, to czemu nie używaliście go wcześniej?
- Bo nigdy nie byliśmy na nie przygotowani. Te ataki są nagłe i nieprzewidywalne. - w tym o to momencie pojawiło się siedmiu elfów, Gabriel patrząc na nas i na Ryna przeczytał nasze myśli i zapytał
- Jak możemy pomóc?
- Nijak. Idźcie się schować albo uciekajcie - warknął Ryan.
- Nie tym razem, Ryanie. - zaskoczony wilkołak wzruszył ramionami i powiedział.
- Poobserwujcie okolicę z góry. Będziecie mogli szybko się wycofać w razie potrzeby - elf zignorował ten przytyk i rozkazał swoim.
- Robert i Mills na zachód, Edward i Paul na wschód, Steven południe, a ja i Caspar lecimy na północ.- wzbili się w powietrze, a Gabriel z Casparem zostali i spojrzeli na nas - Wy się ukryjcie. - Przewróciłam oczami i czekałam, aż odlecą. Dopiero wtedy spojrzeliśmy na Ryana. 
- Gdzie mamy iść - zapytał Will, a Ryan spojrzał na nas wrogo.
- Nigdzie, schować się. Jesteście zbyt ważni. Pierwszy raz zgadzam się z tym elfem i... - nie dokończył, bo w tym o to momencie pojawił się przy nas Lucas.
- Szykują się do ataku. Elfy wypatrzyły ich z góry. Czekamy na ich atak, nie spodziewają się tego - oczy pałały mu radością z walki - Ryanie, jesteśmy pierwszy raz przygotowani na ich ruch! - przywódca uśmiechnął się do nas z wdzięcznością.
- To dzięki wam. Ale już was nie widzę. Schowajcie się! - rozkazał i z Lucasem ruszyli na północ.
- To, co teraz mówi twoje przeczucie? 
- Plac główny.
 - No to, to jest nasz cel, ruszamy. - wolniej niż reszta, ale po kilku minutach byliśmy już na placu głównym. 
Staliśmy ukryci w cieniu, gdy nagle na ziemi wylądowało kilkunastu zori. Wyglądali jak ludzie, nie dziwie się, że na początku wszyscy się mylą. 
- Słyszę coś -powiedział jeden z nich, a tarcza William była już w pogotowiu. Nasz plan był prosty. Spalić. Trzymałam w ręku zapalniczkę, Willa. Zapytałam, czy jest nałogowym palaczem, ale on powiedział, że nie i że zawsze czuję się lepiej z zapalniczką w kieszeni. Skomplikowany człowiek. Wokół placu porozrzucaliśmy patyki i śmieci. Wszystko to polaliśmy benzyną. Nie pytajcie mnie nawet, po co wilkołakom benzyna, ale mieli ją w spiżarni siedziby głównej. Gdy zobaczyliśmy, że wszyscy ustali w pułapce. Chwyciłam kawałek taśmy izolacyjnej, którą miałam przyklejoną do palca. Nacisnęłam szybko na włącznik zapalniczki i zakleiłam taśmą. Następnie rzuciłam przed siebie i szybko się odsunęliśmy widząc jak w sekundę wszystkie zori zajmują się ogniem. Przybyły kolejne, stojąc z dal od ognia. Cały czas w ukryciu patrzyliśmy na tą scenę. Wściekły ryk jednego z nich, ogłuszył nas. Nadciągnęły wilki i elfy. Rozprawiając się z ostatnimi kreaturami. Coś po chwili uderzyło w tarczę. Zaskoczony Will, opuścił ją i od razu padł na ziemię. Chwyciłam żelazny pręt i przebiłam się przez plecy zori, który go zaatakował. Ten padł martwy na Williama. Zrzucił go z siebie jednym ruchem i chwycił drugi żelazny pręt. Wtedy okrążyło nas sześciu zori. Zaczęła się walka. Sara zjawiła się u naszego boku i wyrywała po kolei serca każdemu z nich. Dziwne widok tego mnie nie przeraził. Ba! Nawet zadowolił. Zero wyrzutów sumienia za zabicie, tych istot. Do Sary dołączył Edward i dwóch innych wilkołaków, my z Williamem, nie zostawaliśmy w tyle. Każdy zadawany cios zori, dodawał mi energii. Po akcji pod pubem, Ron nie oszczędzał mi lekcji do czasu, gdy nie wpakował się w to gówno i nie trafił do poprawczaka. Zdyszana upadłam na kolana, a Sara poklepała mnie z uśmiechem po ramieniu. Will oparł się o pręt, a wilki patrzyły z zadowoleniem na wynik starcia. Nie pozostało już nikogo, żadnego...
- Paul! - krzyczał, Mills. Po mimo zmęczenia ruszyłam do Paula. Reszta zrobiła to samo.
- Coś ty zrobił matole?! - wrzeszczał, Lucas. Obok Ryan wyrwał serce ostatniego zori. Wokoło zaczęły zbierać się wilkołaki. Kobiety, dzieci, mężczyźni, wszyscy. Sara uklękła przy leżącym we krwi Lucasie. Był wściekły i... poruszony.
- Uratowałem ci życie - sapnął Paul. Gabriel klepał go po ramieniu, cały we krwi i załamany patrzył na elfa.  Spojrzałam na swój strój i stwierdziłam, ze nie różnię się od innych. Ubranie we krwi, zadrapania na ręce, przyłożyłam rękę do czoła i stwierdziłam, że moja twarz wygląda tragicznie. Czułam, że łuk brwiowy jest przecięty, a kości policzkowe w siniakach. Ręce w zadrapaniach i skóra zdarta z kostek. Wszystko to bolało, jak diabli, ale starałam się nie koncentrować na bólu, tylko na tym, co działo się przede mną.
- Poradziłbym sobie! - warknął wilkołak. Nie rozumiałam, dlaczego był taki wściekły. Spojrzałam na Paula i zamarłam.
 Paul miał wyrwane jedno skrzydło.
 Z tego, co wiem elf bez skrzydła, to jak książka bez kartek. Jest to upokorzenie dla niego. Skrzydła są dla nich jedną z najcenniejszych rzeczy jakie mogą być. Pobiegłam do Paula, spojrzałam na jego plecy z jednym skrzydłem. To, które trzymał w ręku zaczęło szarzeć. 
- O nie, Paul! Jak to się stało? - zapytałam. 
- Lucasa zaatakował jeden z zori, schował się w cieniu, więc nie miał szansy go zobaczyć. Miał w ręku srebrny nóż. Paul zareagował szybko i rzucił się na niego ten zamachnął się i odciął... skrzydło, Paula. - powiedział Ryan z podziwem.
- I teraz zamiast podziękowań, rzucania się na szyję zostałem wyzwany od matołów. Niech to do ciebie dotrze Lucas, że jeszcze chwila i ten nóż wylądował by w twoim sercu.
Lucas wstał, Paul również. Ustali na przeciwko siebie i Lucas wysunął rękę do Paula ten ją przyjął i zetknęli się ramionami.
- Dziękuję - powiedział, .
- Powiedziałbym, ze nie ma za co, ale jest - uśmiechnął się elf. Stracił skrzydło, swoją dumę, ale nie poczucie humoru. Jedna wilczyca ruszyła do Paula.
- Nic nie możemy zrobić? Przyszyć? Nie umiecie tego naprawić? - pytała, a w tłumie rozległy się pomruki poparcia dla tego wniosku.
- Niestety, gdy elf traci skrzydło już nie może go odzyskać.- rzekł smutno, Gabriel - Paul był tego świadomy, ale i tak zaryzykował.
- Wydaję mi się, że to był ten znak - odparłam i wstałam - Przyszedł czas, abyśmy wyjaśnili po co tu przybyliśmy - dramatyczna pauza -  Chcemy zjednoczenia. Dawniej wszystkie rasy takie były. Zjednoczone. Zmieniło się to, przez zori. Baliście się śmierci, nieznanego i straty. Zostaliście opuszczeni, przez wszystkich innych. Nie ufaliście nikomu, ale uważam, że teraz możecie. Elfy wiedzą już, inni też. Sami nie pokonamy zori. Zostało nam tylko jedno pogodzić się ze stratą bliskich, życia, wszystkiego albo przyjąć to wszystko. Musimy zbudować fundamenty zaufania na nowo. Osobno nikogo nie pokonamy. A razem? Będziecie czekać tu na śmierć? Chcecie umrzeć za nic? Bo ja, bym nigdy nie chciała umrzeć bez powodu, wolę za coś niż za nic. Ale, czy musicie ginąć? Dziś pokazaliśmy wam, że można zaufać innym gatunkom, na nowo. Może warto spróbować? Uda nam się razem. Nie czekajmy na ruch zori, my zróbmy go pierwsi, bo to jest ich plan rozdzielić was i powybijać każdego z osobna, ale czy dadzą radę wszystkich naraz? Wygrajmy razem lub przegrajmy razem, ale walczmy, bo warto! Walczmy o wolność, a nie o przetrwanie. Czas przyjąć prawdę. Pomóżmy sobie na wzajem. To wasz świat. Tak po prostu chcecie go oddać? Bo na razie to robicie, oddajecie go po kawałeczku wrogowi. Zori wygrywają, bo nie walczą osobno, tylko są razem. Więc, co wy na to?

Ashley xxx


Dzięko za pierwsze 1000 wyświetleń. Super że jesteście z nami! 
Mery xo

6 lutego 2016

Rozdział 9

- Caspar ostrzegał, że tak będzie – powiedział mimo wszystko, Will.
- Chwila. Powiedziałeś Caspar? Znacie tego elfa – zapytała kobieta.
- Co cię to obchodzi, Sara? Znają, nie znają żadna różnica. Zaraz i tak skończą swoje marne życie – powiedział inny, lecz Sara nie była przekonana i przestała nas okrążać. Cztery inne wilki, zrobiły to samo. Stali i patrzyli.
- Daj spokój, Lucas. Ta dziewczyna wygląda jakby miała zaraz zemdleć. Gdyby to byli zori już dawno zaczęli by nas atakować, a poza tym jest ich tylko dwóch – punkt dla, Cloe – Uważasz, że...
- Sara! Powiedz mi, co to jest jeśli nie zori?
- Jesteśmy ludźmi! - wtrąciłam się – Chcemy tylko porozmawiać z Ryanem.
- Tak, a my jesteśmy dobrymi wróżkami – warknął Lucas.
- Daj spokój, Cloe. Oni nam nie wierzą – powiedział, Will.
- Nie słyszysz? - zignorowałam komentarz Williama – Biją nam serca i oddychamy.
Teraz wszyscy tylko stali i się na nas gapili.
- Nic nie słyszę przez tą waszą gównianą tarczę – powiedział Lucas, zaskoczony. Był tylko jeden sposób, aby im udowodnić kim jesteśmy.
- Will? Opuść tarczę.
- Oszalałaś?! - na twarzy Lucasa pojawił się uśmieszek satysfakcji.
- Nie pokażemy im kim jesteśmy, jeśli będziemy się kryć.
William jeszcze chwilę się zastanawiał, a po chwili westchnął przeciągle. Podeszłam bliżej Sary, która się tylko uśmiechała, jako jedyna. Gdy tylko tarcza opadła, Lucas naprężył mięśnie. Wsłuchiwali się jeszcze chwilę dla pewności. Sara się roześmiała.
- Naprawdę jesteście ludźmi! - krzyknęła.
- Czego tu szukacie? - zapytał zupełnie innym tonem, wilkołak.
- Szukamy, Ryana. To on jest waszym przywódcą?
- Tak, to on. - odpowiedział ciepło inny wilk – Lucasie, może zawołasz innych? 
- Tak, racja – zawył głośno – Zaraz tu będą.
- Jak macie na imię? - spytała, Sara.
- Ja jestem Clover, a to jest William i... - nie dokończyłam, bo chwilę później ktoś powalił Williama na ziemię. Sara od razu rzuciła się na przeciwnika mojego towarzysza i jednym ruchem odtrąciła go przewracając teraz jego na ziemię. Wilkołak warknął i znów chciał się rzucić do ataku, ale Sara była teraz przygotowana i przytrzymała kolegę. Podbiegłam do Williama i pomogłam mu wstać. Trzymał się mocno za klatkę piersiową, ale nie okazywał na twarzy bólu. Jedynie w oczach można było dostrzec złość.
- Ludzie – szepnął wilk, który stał pośrodku zbiegowiska.
- To jest, Ryan – szepnęła, Sara. Wysoki mężczyzna. Blond włosy i niebieskie oczy. 
- Ryanie? Jestem Clover, a to mój towarzysz William. Wiem, że to bardzo nie na miejscu, ale czy nasi przyjaciele, mogli by wkroczyć na wasz teren? Bardzo się o nas martwią i wolelibyśmy, żeby wiedzieli, że nic nam nie jest.
- Jak znaleźliście się w naszym świecie? Czego chcecie? Tak, wyrażam zgodę na wstęp waszych przyjaciół na nasz teren.
William popatrzył na mnie i gwizdnął przeciągle. Po dziesięciu sekundach (liczyłam, bo chciałam ich sprawdzić) nadleciało siedem elfów, które ustały po naszych bokach.
- Elfy – syknął wilkołak. Ryan uciszył go podnosząc w górę otwartą dłoń i powiedział.
- Nie powiem, że wielkie to dla mnie jest zaskoczenie, że przed moimi oczami stoi siedem elfów. Towarzyszycie tym ludziom?
- Widzisz nie chcemy, żeby twoje psy rozerwały ich na strzępy – rzucił pogardliwie Paul.
Sara syknęła cicho, ale szybko się opamiętała.
- Paul! - skarcił go Gabriel – Nie przyszliśmy się tu obrażać. Ryanie? Zastanawiam się, czy już wiesz dlaczego stoją przed wami ludzie?
Ryan, zbladł jak ściana i wydusił w końcu:
- Nie może być – wszyscy patrzyli to na niego to na nas nic nie rozumiejąc – Proroctwo kłamało. Dawno zostało to ustalone. Mieliśmy już dawno o nim zapomnieć! Nie wiem, co ty kombinujesz Gabrielu, ale jeśli to tylko marny żart to osobiście wyrwę ci skrzydła!
- Ryanie, proszę. Porozmawiajmy spokojnie. To nie są żadne moje sztuczki. Przed wami stoją ludzie. Nie żadne kreatury. To oni wypełnią przepowiednię, która pojawiła się w księdze proroctwa już wieki temu.- Przywódca wilków chwilowo oceniał sytuację, aż w końcu się odezwał.
- Masz rację. Słyszę jak krew płynie w ich żyłach i słyszę jak biorą miarowo oddech. Widziałem nie jednego człowieka w swoim życiu, ale nie mogę uwierzyć, że widzę ich tu w naszym świecie.
- Żaden zwykły człowiek, nie ma tu wstępu.
- Przepraszam za moją niesubordynację. Może przejdziemy się do obozu? Tam porozmawiamy.
- Dobry pomysł. Chodźmy.
Szłam obok Sary, razem z Willem. Nikt nie zadawał pytań, szliśmy w milczeniu. Wszystkie wilkołaki, które nas otoczyły dawno odeszły. Teraz szła tylko nasza dziewiątka, Ryan, Sara i Lucas. Stąd do terytorium zabudowanego, nie było daleko. Obóz wyglądał, tak samo jak obóz elfów. Normalne osiedle, ze zniszczonymi domami.
Doszliśmy na główny plac, gdzie tłoczyły się już wilkołaki, które rzucały nam pogardliwe spojrzenia. Wielu z nich miało blizny (zapewne od srebra), na twarzy i rękach. Sara rzuciła mi uspokajające spojrzenie i uśmiechnęła się. Nie odwzajemniłam uśmiechu, bo miałam złe przeczucia. Rzuciłam jeszcze raz okiem na wilkołaki, które stały i szeptały między sobą. Nikt nie wiedział, o co chodzi. Byli zaniepokojeni, już wiedziałam, że na razie jesteśmy na dnie. Szybko ich nie przekonamy o naszej racji. Podbiegłam do Caspara.
- Oni nam nie uwierzą – szepnęłam. Zrobił zdziwioną minę.
- Ale...
- Nie. Nieważne, co powiem. Nikt nam nie uwierzy. - podszedł do nas, Gabriel.
- Dlaczego? - zapytał, a ja westchnęłam.
- Gdy dotarliśmy do obozu elfów czułam, że wszyscy są otwarci na sukces. Oni myślą, że już przegrali i niedługo wszyscy zginą. Moje słowa nic tu nie zdziałają. Musieli bardzo dawno temu zawieść się na innych rasach. Walczą tylko dla siebie. Tu potrzebne są czyny, wielkie i prawdziwe. To nie mogą być zwykłe, puste obietnice. Oni chcą dowodu, że jesteśmy z nimi, ale nie w słowach.
-Ta mała ma rację. - odezwał się Ryan. Stał za nami, a ja mimowolnie podskoczyłam. On na to się tylko cicho się roześmiał – Opowiadaliście im o tym, jak wszystkie inne rasy pozostawiły nas w środku bitwy? - cisza zapadła – Najwyraźniej, nie. Cloe, jeśli nikt nie opowiedział ci o tym dramatycznym zdarzeniu, które miało miejsce kilkaset lat temu to skąd wyciągasz takie słuszne wnioski?
- Widzę to. – przywódca wilkołaków, podniósł brwi do góry – Patrzę w ich oczy i widzę pustkę. Widać, że są nieszczęśliwi. Tyle lat walki, strachu, śmierci bliskich wyniszczyło was od środka. Mogliście tego uniknąć, ale gdy tylko zobaczyli jakie masowe ilości zori was atakują stracili nadzieję na to, że ktoś może wam pomóc. Wnioskuję, że jesteście ostrożni, co do zawierania sojuszy, prawda?
- Tak, bardzo.
-Wiem, że nieważne, co obiecam, czy powiem, żeby pokazać wam, że już nie jesteście sami, i że macie nas potrzebna jest okazja, której na pewno nie zmarnujemy.
- Ufam ci.
- Co?
- Jesteś jedyną osobą z innej rasy niż moja, której ufam.
- Dzięki. Nie zmarnuję twojego zaufania. 
- Liczę na to – uśmiechnęłam się.
- No to, Clover. Chyba nic tu po nas. Okazja, o której mówisz może zdarzyć się za kilka lat, do tego czasu musimy pokazać innym, że chcemy sojuszu.
- Nie. Czuję, że już nie długo. Udowodnimy wam, pod wpływem czystej chęci, że jesteśmy z wami. Czy możemy pozostać na waszym terenie przez dwa dni, jeśli już nic nie będziemy mogli zrobić, odejdziemy i więcej nas nie zobaczycie.
Ryan, zastanawiał się przez chwilę, a następnie rzekł:
- Dwa dni. Zgadzam się. Tylko niech twoi przyjaciele nie próbują żadnych sztuczek, które mogą nam zaszkodzić.
- Dopilnuję tego.
- Dwa dni z siedmioma wróżkami. Chyba tego nie przeżyję - jęknął Lucas, a Sara uderzyła go łokciem w żebra.
- Daj spokój. Cloe, nie uwierzysz, ale nigdy Ryan nie pozwolił mi odwiedzić waszego świata. Proszę opowiesz mi o nim?
- Nic nie straciłaś – powiedział William.
- Dobrze. Na pewno jesteście bardzo zmęczeni. Sara i Lucas zaprowadzą was wszystkich do wolnych kwater.
- Dzięki.
- Nie ma sprawy – powiedział to takim tonem, jakby właśnie wypowiedział największe kłamstwo w życiu i zaczął już odchodzić.
- No to chodźmy – powiedział radośnie, Sara.
Poszliśmy najpierw do kwater elfów, bo chciałam zobaczyć, czy na pewno nie zabiją się podczas naszej nieobecności. Chwilę jeszcze opowiadałam wilkołaczycy o naszym świecie, była zachwycona, do czasu gdy William nie wspomniał o wadach i wszystko popsuł. Typu handel narkotykami, płatni mordercy, choroby, wojny, spory polityczne, itd. Nawet Lucas wydawał się zainteresowany.
- No to do jutra. Razem z Lucasem przyjdziemy po was rano i pokażemy wam cały obóz. Co wy na to? - zapytał Sara.
- W porządku.
- Tylko żadnych wróżek – dodał Lucas, a jego towarzyszka dała mu kuksańca w bok i to chyba dość mocnego, bo lekko się skrzywił.
- To znaczy, jeśli chcecie...- widać, że ona też nie chciała spędzać czasu z elfami, więc szybko dodałam:
- Oni pewnie będą zajmować się, czymś innym i sądzę, że nie chcieliby zwiedzać.
- Jestem za – powiedział William, a Sarze prawie nie dostała zawału na myśl o tym, że spędzi cały dzień z ludźmi.
- To do jutra. Dobranoc.
- Dobranoc – powiedział Lucas i chyba się do nas przekonał, bo pokiwał do nas nawet ręką.
- No, całe dwa dni na zrobienie wyjątkowego czynu. Jeśli ich nie przekonamy... będzie źle, delikatnie mówiąc.
- Jutro, o tym porozmawiamy. Teraz jestem bardzo zmęczona, a mój mózg przestaje pracować.
- Dobranoc.
- Do jutra.
Rozeszliśmy się do swoich pokoi. Jak mamy pokazać wilkołakom, że elfy są przyjaciółmi w dwa dni?! Co ja najlepszego zrobiłam?
Ach, tak słuchałam swego daru, który krzyczał, że osiągniemy niemożliwe.


Wstaję z ziemi. Chwytam pierwsze, co mam pod ręką. Miecz. Wiem jak się nim posługiwać. Chwytam go do ręki i atakuję...ludzi. Nie, to nie są ludzie to zori. Biegnę przed siebie. Wokoło pełno krwi. Podnoszę rękę, aby wytrzeć pot z czoła, ale wycieram krew. Czerwoną, gęstą krew. Moje poharatane policzki i rozcięty łuk brwiowy dają po sobie siwe znaki.
Wszędzie leżą zwłoki. Martwe ciała, a wśród nich Gabriel, Caspar i...William? Nie, to nie możliwe. Kiedy to się stało? Podbiegam do martwego, Williama. Łzy leciały mi po policzkach, ale nie są bezbarwne, są...czarne. Odrzucam ciało i podnoszę się przestraszona. Patrzę, że kilka metrów dalej tysiące zori radują się ze zwycięstwa. Podchodzi do mnie jeden z nich. Wiem, że zaraz mnie zabiję i dobrze. Zawiodłam. Zawiodłam wszystkich. Nikt nie żyje. To przeze mnie. Ta nędzna kreatura jest już coraz bliżej, ale nie wyciąga miecza. Osuwam się na kolana. On stoi i mówi:
- Dobrze się spisałaś, Clover. Dzięki tobie pokonaliśmy, te zwykłe dziwadła. Przyszedł czas hybryd. Chodźmy świętować.
Zamiast krzyczeć, walczyć, czy płakać, odpowiadam:
- Dobrze. Cieszę się, że jest to już za nami. Zacznijmy nowe rządy.

- Cloe? Obudź się! Clover! - krzyczał, William.
- Co się stało? Tyle krwi. Zwłoki. William, ty żyjesz? - pytałam jak jakaś wariatka. Teraz zrozumiałam, że to był sen.
- Spokojnie to tylko sen. Wszystko w porządku. Nic się nie stało – przytulił mnie i gładził po włosach. Odsunęłam się od niego.
- Przepraszam. Zły sen. Nigdy ich nie miałam.
- Przybiegłem, bo zaczęłaś krzyczeć. Co ci się śniło?
- To było okropne. Byłam, to znaczy... nieważne. To był zwykły koszmar. Która godzina? - patrzył na mnie nie pewnie, ale odpowiedział.
- Około szóstej. Na pewno wszystko OK?
- Tak, serio. Jest super. Wiesz może gdzie w tym przytulnym domku jest łazienka?
- Tak rozgryzłem system, wczoraj wieczorem. Prosto i na prawo. Jeśli jesteś głodna, to mają nawet tutaj kuchnię, więc może zrobię coś do jedzenia?
- Świetny plan, zaraz wracam.
Gorąca kąpiel, dodała nowych sił. Uczesałam włosy w luźny kok i zeszłam na śniadanie. Ale nie mogłam zapomnieć o śnie był zbyt realny, był jak wspomnienie, nie jak jakiś skok w przyszłość. 
- Voila powiedział, Will i podał mi omlet na talerzu, kiedy weszłam do kuchni.
- Dziękuję. Tak sobie myślę, czy... - nie zdążyłam dokończyć, bo do kuchni wpadła Sara i Lucas.
- O widzę, że nie śpicie. Przynieśliśmy pączki, ale widzę, że sobie poradziliście. To super. Zjadajcie to szybko i ruszamy na wycieczkę – Sara tryskała energią, czego nie można powiedzieć o Lucasie.
- Kawa – powiedział rozmarzony i ruszył nalać sobie zaparzony napój do kubka.
- Lucas jest uzależniony od kofeiny – wyjaśniła Sara – bez niej jest jak chodzący zombie.
Lucas właśnie jednym łykiem wypił cały kubek kawy, a jego oczy od razu zaczęły mienić się żywszym blaskiem. Pełen energii, ruszył do pączków. Już zjadłam swój omlet, kiedy wilkołak się odezwał:
- Od czego zaczynamy? - zapytał jak nowo narodzony, po dostarczeniu kofeiny i cukru do krwi, mógł przenosić góry.
- Właśnie. Tak sobie pomyślałam, że pokażemy wam te niezniszczone budynki, a później przejdziemy do...
- Chcemy zobaczyć zniszczone budynki – powiedział stanowczo William, a ja przytaknęłam.
- Nie jestem pewna, czy jesteście na to gotowi – wilkołaki patrzyły na nas ze zdumieniem.
- Pewnie i nie, – powiedziałam – ale nigdy w pełni nie będziemy. Możemy sobie tylko wyobrażać jak to wygląda. Chcemy zobaczyć na własne oczy.
- No dobrze – zgodziła się niepewnie.
- Dobrze, ruszajmy.

Przeszliśmy kawałek drogi. Oczywiście nie ominęły nas groźne spojrzenia innych wilkołaków. Niektórzy byli wściekli, inni zaskoczeni, a jeszcze inni uśmiechali się do nas.
Starałam się nie zwracać uwagi na tą pierwszą grupę, ale niestety była ona najliczniejsza.
- Macie tu jekiś system obronny – spytałam, aby odwrócić swoją uwagę od nieprzyjemnych spojrzeń.
- Czego? - spytali zdziwieni.
- Techniki, która was zabezpiecza przed niebezpieczeństwem – wyjaśnił Will.
- Nie – odpowiedział Lucas – nigdy nawet, o czymś takim nie słyszeliśmy. Jak wygląda taki... system? – zapytał zaciekawiony.
- Może być nim na przykład alarm – ich miny, kazały mi to wyjaśnić – To takie elektroniczne urządzenie, które daje głośny dźwięk, gdy nie proszony gość wchodzi na posesję. On jest wam raczej niepotrzebny, bo macie nadludzki słuch, ale w naszym świecie jest najczęściej stosowaną metodą na włamywaczy. Gdy taka osoba przekroczy próg domu, zaczyna wyć i wysyła zawiadomienie na komisariat. Wtedy przyjeżdża policja i zabiera włamywacza do aresztu, gdzie czeka na proces.
- Wow – pisnęła, Sara – w waszym świecie jest wszystko takie... poukładane.
- Nie wydaje mi się. – zepsuł euforię dziewczyny, Will – Teraz, tacy złodzieje majsterkują przy alarmach i nie dają się tak łatwo złapać.
- Jak zawsze optymistycznie nastawiony do wszystkiego, co? 
- Fakt, ale są różne metody zabezpieczeń, ale myślę, że nie odporne na zori. -
Sara posmutniała, ale szła dalej.
Doszliśmy na miejsce.
Na tym pobojowisku nie było żywej duszy. Zobaczyłam minę
Sary i od razu powiedziałam:
- Na pewno chcecie tam iść, nie musicie, jeśli...
- Nie wchodźcie z nami. Widzę, że to dla was zbyt bolesne. Zostańcie tutaj, a my się rozejrzymy. Musimy to zobaczyć. Nie wiem, dlaczego, ale muszę zobaczyć na własne oczy.
Sara i Lucas potaknęli głowami i z ulgą oddalili się do nie zniszczonej części obozu.
Spojrzeliśmy na siebie z Williamem i ruszyliśmy ramię w ramię przez miejsce, w którego dobrym odpowiednikiem jest opuszczone piekło.
Z szeregowych domków, pozostały tylko ruiny. Ładne, niegdyś, budowle zamieniły się w czarne, spalone ruiny. Resztki dachów, leżały na ziemi lub jeszcze zwisały, czekając na mocniejszy podmóch wiatru. Okna były powybijane, spalone, podrapane pazurami. Trawy nie było nigdzie. Ogrodzenia leżały na ziemi, żadne się nie trzymało. Wszędzie było porozrzucane czarne jak węgiel kamienie. Na końcu pobojowiska został wyznaczony kamieniami wielki krąg, a na jego środku stał gruby pal drewna. Podeszliśmy bliżej. To nie wszystko. Ocalało jakieś dwadzieścia metrów muru i kilka trzepaków. Podchodziliśmy coraz bliżej i bliżej. Teraz zobaczyłam, że pod murami jest więcej czarnego kamienia... i przy palu drewna i... czarne jak węgiel kamienie zwisały z trzepaków. To, to nie były kamienie. Krzyknęłam, to były wilkołaki.
Powieszone ciała zwisały jeszcze z trzepaków. Srebrne sznury były zawiązane na ich gardłach, a martwe oczy patrzyły się w pustkę. Pod murem leżały zwłoki. Postrzelne, srebrnymi pociskami. Krew, która pozostała się na murach, a było jej nie mało już zeschła. Najgorsze zobaczyłam pod balem drewna. Matki i dzieci. Pod murem i na trzepakach zobaczyłam tylko mężczyzn. W kamiennym kręgu znajdowały się zwłoki kobiet i dzieci. Nie wiem jak zginęli. Po prostu mieli przywiązane jeszcze ręce i nogi, srebrnymi sznurami do słupa, a ich ciała nie miały dziur po postrzałach. Teraz zrozumiałam. Nie zostali powieszeni, ani po rozstrzelani. Zostali zagazowani. Zapewne tlenkiem srebra. Świadczyła o tym ich skóra, jakby poparzona. Patrzyłam na tyle śmierci, która była wokoło, na tę krew, na spalone budynki, zabite stworzenia, które były niewinne. Z dala od muru, trzepaków i kamiennego kręgu. Ujrzałam sylwetkę trzyletniej dziewczynki, która leżała martwa od postrzału na ziemi. Nawet nie wiem kiedy zaczęły łzy lecieć strużkami po moich policzkach. Wytarłam je szybko w rękaw i pomyślałam sobie, że rachunki zostaną wyrównane. Może nie w tak brutalny sposób. Gorszy. Sto tysięcy razy gorszy.
William diagnozował każdą postać wzrokiem. Podeszłam do niego i położyłam mu dłoń na ramieniu i szepnęłam:
- Chodźmy już – potaknął tylko głową i zaczęliśmy wracać. Nie odzywaliśmy się do siebie, a ta cisza była najlepszą z możliwych w takiej sytuacji. Minuta ciszy dla poległych, których osobiście pomszczę.
- Jesteście, czy... oj. – powiedziała, Sara widząc nasze miny – Przepraszam, ja, ja... nie chciałam żebyście to zobaczyli, mogłam pomyśleć - pokręciła nie dowierzając głową. Położyłam jej rękę na ramieniu, a ją zaskoczył mój dotyk.
- Dziękuję, że nas tu przyprowadziliście. Wiesz, całe życie słyszałam o konfliktach zbrojnych, wojnach i torturach. Teraz zdałam sobie sprawę, że wszystkie źródła, które dotąd pokazywały sceny zabijania, torturowania i nienawiści, były strasznie sztuczne. Patrząc na te pobojowisko zdałam sobie sprawę, że jesteśmy tu potrzebni. Teraz wierzę w pełni w siebie i w Williama. To my mamy wam pomóc się zjednoczyć i wiesz, co? Czuję, że tak będzie. W obozie elfów poczułam, że w końcu przynależę tutaj. Do tego świata. Teraz, tu, zadałam sobie sprawę, że możemy pomóc. Zrobimy wszystko, aby tak było. Muszę jeszcze porozmawiać z Casparem.
- Caspara nie ma, podobno wyleciał. Nie pytaj gdzie, bo nie wiem. Powiedział, że musi pobyć chwilę sam. 
- Więc my w tym czasie dokończymy zwiedzanie – rozpromieniła się Sara – Ruszamy!


Obejrzeliśmy już chyba wszystko, co jest możliwe. Zobaczyliśmy nowo pobudowane budynki, las, siedzibę główną, główny plac i bibliotekę. Lucas powiedział, że są tu tylko stare dzieje wilkołaków i kilkanaście ksiąg o innych rasach. Ogółem mówiąc, były tu wszystkie książki dotyczące tylko tej krainy.
- To tutaj was pożegnamy. Aha, jeszcze jedno. Gdybyście czegoś potrzebowali. Czegokolwiek to wiecie, gdzie jest mój dom. Po jedzenie musicie iść jak wam się skończy, traficie? - Sara pokazała nam już chyba wszystkie możliwe zakątki, do których moglibyśmy iść w razie potrzeby.
- Tak wiemy wszystko. Dziękujemy, że nas zabraliście i wszystko pokazaliście -
Sara i Lucas uśmiechnęli się szeroko.
- Niema za co – powiedzieli i pomachali na pożegnanie.
- Dobra – odezwał się William, kiedy odeszli – Rozdzielamy zadania.
- Ja idę do Caspara, a ty po jedzenie.
- Strasznie się rządzisz wiesz? - powiedział z zawadiackim uśmieszkiem.
- Nie jestem tylko dobra w rozdzielaniu zadań – uśmiechnęłam się. On na to przewrócił tylko oczami.
- Dobrze, ale nie pokazuj się bez jedzenia – dodałam z poważnym wyrazem twarzy.
- Na razie – pożegnał się i zniknął. Ja również poszłam w kierunku, kwater elfów.

Omijałam cudze posesje. Dużo osób chodziło jeszcze po obozie. Wszyscy się na mnie patrzyli i było to dosyć nie przyjemne. Właśnie omijałam żółty dom, za którym kawałek dalej znajdowała się noclegownia przyjaciół. Gdy skręcałam w uliczkę, która doprowadzi mnie do celu, gwałtownie się zatrzymałam, bo usłyszałam głosy nastoletnich wilków.
- Ryan, naprawdę jest taki ślepy!? - wykrzyknęła nastolatka. Miała długie proste blond włosy i była dosyć ładna, ale bardzo niska.
- Zwariował – stwierdził jakiś chłopak. On (w odróżnieniu do dziewczyny) był wysoki i jego dwóch kumpli również. Chłopak, który właśnie odpowiadał miał brązowe włosy i niebieskie oczy – Wprowadził tych pomyleńców na nasz teren. To są elfy! Tyle nam o nich opowiadał, a teraz co? Wpuszcza na nasz teren?
- Ty o elfy się martwisz!? - wykrzyknęła druga dziewczyna, ta była średniego wzrostu i miała fioletowe włosy – Moim zdaniem w ogóle nie powinno być tutaj tych ludzi. Widzieliście ich. Najgorsza była ta dziewczyna, do której Ryan ciągle się uśmiecha. Głupia pinda. Daję sobie rękę uciąć srebrnym sztyletem, że gdyby tylko zobaczyła przemianę, uciekłaby do tego swojego idealnego świata. 
- Opanuj się Sabrina – powiedział przystojny brunet, już się bałam, że usłyszeli jak mi bije serce albo zobaczyli, że ich obserwuję, ale wiedziałam się, że młode wilki nie mają tak wyostrzonych zmysłów, bo jeszcze nie przeszły pierwszej przemiany, która nadchodzi w pierwszą pełnię po dziewiętnastych urodzinach i jest bardzo nieprzyjemna. Jeżeli oni byliby po pierwszej przemianie to dawno by mnie już usłyszeli – Co ty do nich masz?
- Co ja do nich mam!? - zbulwersowała się Sabrina – Czy ty naprawdę nie widzisz, że ona jest tak sztuczna. Pewnie elfy z dwójki zori zrobiły podróby ludzi i wciskają nam kity, że to oni. Człowiek nie ma wstępu do naszego świata – powstrzymałam westchnięcie, bo zauważyłam jaka ta dziewczyna jest... niepoinformowana.
- Ja też tego nie rozumiem – odezwał się jeden z chłopaków, blondyn z dużymi ustami – Wszyscy po przemianie słyszeli i opowiadali jak biją im serca. Nawet elfy, nie potrafią przerobić zori w człowieka. Nikt w obozie tego nie rozumie. Ryan wszystkim powtarza, że ta dziewczyna poprosiła dwa dni, aby mogli tu zostać. Powiedziała, że nie uwierzymy w jej słowa, że potrzebujemy jakiegoś dowodu coś takiego.
- Ale w co nie uwierzymy? - zdenerwowała się blondynka – I co ta mała może nam udowodnić?
- Amanda, nie wiemy – powiedział blondyn z dużymi ustami - Nikt nie wie, bo Ryan robi z tego wielką tajemnicę. Jutro odejdą. Może to tylko fałszywy alarm? Może wszystko wróci do normy? - nie wytrzymałam tego i się roześmiałam. Może wróci do normy? To naprawdę to było takie… smutne, że on tak myślał i nic nie wiedział. Teraz musiałam wyjść z mojej kryjówki i pokazać się tej grupce. Gdy tylko wyszłam zza zakrętu ujrzałam dokładnie pięć wystraszonych twarzy, które niedawno oglądałam z ukrycia.
- Przepraszam, bardzo mi przykro, że przerwaliście tę wymianę zdań – powiedziałam ciągle z uśmiechem – Jest mi głupio, że was podsłuchiwałam – w ogóle mi nie było głupio i niestety było to widać po mojej twarzy, ale oni przed chwilą obrabiali mi tyłek za plecami. No, sorry. Cała piątak była strasznie zaskoczona moim widokiem. Brunet szybko się otrząsnął z szoku i patrzył na mnie przenikliwie. Sabrina lustrowała mnie spojrzeniem, tak jakbym odbiła jej chłopaka. Naprawdę miałam gdzieś jej zdanie o mnie. Serio, gorsze rzeczy słyszałam na mój temat, niż te tutaj.
- Ty jesteś Clover, prawda? - zapytała drżącym głosem Amanda, jakby się mnie bała. Ja natomiast uśmiechnęłam się do niej sztucznie.
- Tak. Ciekawym było usłyszeć, co mówią o mnie w obozie za moimi plecami, ale muszę spadać…
- Poczekaj – wtrącił się blondyn – Mogłabyś porozmawiać z nami chwilkę?
- Raczej, nie – i spojrzenie skierowałam na Sabrinę, która cała dygotała ze złości.
- Zostań, jak cię ktoś prosi! - wybuchła od mojego bezczelnego spojrzenia.
- Sabrina! - skarciła ją Amanda – Przepraszam cię. Ona nie wie, co mówi.
- Nie, Amanda! – wstała i podeszła do mnie, brunet postawił krok w jej stronę, a ona zmierzała do mnie – Muszę z nią parę rzeczy obgadać.
Co mogłam zrobić uśmiechnęłam się tylko do niej, bo naprawdę gdy miałam piętnaście lat nieraz lądowałam na policji za to i owo, a taka dziewczyna, która uważa, że będę się jej bała tylko, dlatego że jest wilkołakiem, który jeszcze nie przeszedł przemiany? Jest żałosna. Powiedzmy sobie szczerze, z gorszymi typkami miałam do czynienia. Mój uśmiech działał na nią jeszcze gorzej, niż się spodziewałam, ale serio ona była taka zabawna myśląc, że mi coś zrobi.
- Co się tak szczerzysz!? - ryknęła. Teraz zauważyłam, że jest dosyć ładna. Fioletowe lekko falowane włosy, zielone oczy i wysokie kości policzkowe.
- Po prostu śmieszą mnie laski, jak ty – nagle się zatrzymała, a wszystkie oczy były zwrócone na nas. Amanda wstrzymała oddech, a chłopacy patrzyli na mnie jak na zbiegłą z psychiatryka – Przykro mi jednak, że nie mogę z tobą pogadać, ale naprawdę się spieszę – już ją miałam wyminąć, ale w ostatnim momencie zatarasowała mi drogę.
- Wow. Nigdy jeszcze nie widziałam osoby, która stojąc przed wilkołakiem twierdzi, że się jej nie boi.
- Po pierwsze jeszcze nie nastąpiła twoja pierwsza przemiana – o mój boże jaką miała minę, kiedy to powiedziałam! Naprawdę wartą każdych pieniędzy – Po drugie jest mi ciebie strasznie żal. Wydzierasz się na osobę, która ci nic nie zrobiła, obrabiasz jej dupę i nie wiesz co tu robi – wyliczałam spokojnie, a Amanda siedziała i spoglądała na mnie jakby zobaczyła ducha. Brunet i blondyn stali w pogotowiu, a ten trzeci chłopak (dopiero teraz zauważyła, że jest rudy) stał koło Amandy i nie dowierzał własnym oczom.
- A mnie jest ciebie żal, że zaraz będziesz zbierać swoje zęby z ziemi – i na dowód swoich słów zamachnęła się ręką prosto w moją twarz. Ta dziewczyna naprawdę myślała, że jestem taka głupia, żeby stać jak ostatnia sierota i patrzeć na jej pięści przestraszonym wzrokiem. Na policji lądowałam również za bójki. Nienawidziłam typków, którzy z góry oceniali, że nie umiem się bronić, czy bić. O tak, Clover Grey nieraz oberwała i nie raz skopała komuś tyłek, a Sabrina gdyby była mądra złapała by mnie jedną ręką za sweter (unieruchomiła) i dopiero uderzyła, a ona tego nie zrobiła, więc szybko ukucnęłam. Cios był mocny. Jestem pewna, że straciłabym po nim przytomność, bo dziewczyna lekko się zachwiała i gdyby rudy jej nie przytrzymał upadłaby. Ustałam spokojnie, a wszyscy patrzyli na mnie jakbym właśnie spadła z księżyca. Sabrina szamotała się z rudym, ale on był silny i jej nie puścił.
- Serio, nie myślałam, że spróbujesz – teraz podeszłam do niej bliżej i spojrzałam prosto w zielone oczy. Fioletowe włosy powpadały jej do buzi, gdy szamotała się z chłopakiem - Nie oceniaj ludzi po wyglądzie, bo gdybym była taką samą szmatą jak ty dawno powyrywałabym ci te fioletowe kłaki – teraz ułożyłam usta w dzióbek i dmuchając odgarnęłam jej włosy z twarzy. Moje słowa zabrzmiały tak jak chciałam jak cicha groźba.
- Puść mnie, Jackson! - krzyczała, Sabrina.
- Chyba śnisz, po tym co jej próbowałaś zrobić? - Amanda, podbiegła do mnie i obejrzała dokładnie.
- O Boże! Ona tak się nie zachowuję. Zazwyczaj. Wybacz jej...
- Spokojnie – powiedziałam, bo Amanda myślała, chyba że opowiem o całym zajściu Ryanowi, ale ja nie jestem kapusiem. Spojrzałam na słońce. Jeszcze zostało około godziny do zachodu. Odsunęłam lekko Amandę na bok i ustałam na wprost Sabriny. Mogłam teraz odejść w wielkim stylu, ale nie. Coś kazało mi zostać i ja oczywiście posłuchałam tego czegoś.
- Czego chcesz? - westchnęłam. Zrobiła tak zaskoczoną minę, że aż chciałam zrobić jej zdjęcie, a pozostali po prostu patrzyli jak na głupią.
- Ty, serio pytasz? - zapytała nie dowierzając. Rozejrzałam się dookoła i zobaczyłam kamień, na którym usiadłam.
- Puść ją – powiedziałam, a Jackson spojrzał na mnie jak na wariatkę i puścił Sabrinę, która stała i już do mnie nie podeszła – No mówże, bo muszę jeszcze coś załatwić, a kiedy zajdzie słońce już nie wrócę, bo nic nie zobaczę.
- Boże! Przecież… Ja cię przed chwilą, chciałam ci wybić zęby, a ty… Co z tobą jest nie tak?
- Wiele rzeczy, a tak poza tym nie wybiłabyś mi zębów. Prędzej ja bym ci złamała rękę – zaśmiałam się.
- O co chodzi z tym, że masz nam coś udowodnić? - zapytała Amanda. Sabrina, zamiast podejść do mnie usiadła na ziemi, a reszta wilków (oprócz bruneta poszła) w ślady dziewczyny – A! Ty nas jeszcze nie znasz, a więc ja jestem Amanda. Ta wariatka, która próbowała cię skrzywdzić to Sabrina – uśmiechnęłam się do niej, a ona odwzajemniła uśmiech. Coś miała w sobie, była jak moja była przyjaciółka Lola, ostra. Nie dawała sobą pomiatać.
- Jackson – powiedział i skinął głową, odwzajemniłam gest.
- Ten blondynek to Max – patrzył na mnie ciągle, a ja się uśmiechnęłam.
- Drake – przeniosłam wzrok na bruneta, który próbował chyba z mojego wyglądu, poznać moją przeszłość.
- Więc… O co chodzi w tym, że tu jesteś? - zapytał Jackson.
- No i o to właśnie chodzi, że nawet jakbym wam to teraz powiedziała, to nie uwierzycie mi. Poprosiłam Ryana o dwa dni. Czekam na okazję, ale jej nie widzę.
- Okazji do czego? – zapytał Jackson. Westchnęłam.
- Ufacie elfom? Ufacie zmiennokształtnym, wampirom, czy czarownicom?
- Nie – szepnął blondyn, a brunet nie odrywał ode mnie oczu.
- Właśnie. To jest to dlaczego tu zostaliśmy. Musimy was do czegoś przekonać, a wam nie wystarczą tylko słowa, wy potrzebujecie dowodu. Prawdziwych czynów.
- Po co mamy ufać innym gatunkom? - zapytał brunet.
- Po co!? - krzyknęłam – Wiem, że źle postąpili zdradzając was na w jakiejś bitwie, o której nie mam pojęcia – mówiłam już trochę ciszej – Ale wszyscy macie ten sam problem. Nie zauważyliście?
- Zori – szepnęła Sabrina.
- Tak. Myślisz, że taki występ jaki właśnie odwaliłaś w tej chwili pomoże ci się obronić? Myślisz, że umiesz walczyć? - wwiercałam w nią swoje spojrzenie i zapytałam – Byłaś w zniszczonej części obozu? - odwróciła ode mnie wzrok.
- Nie – szepnęła. Skinęłam głową.
- Ktoś z was tam był? - zapytałam patrząc po twarzach zgromadzonych, którzy odwracali szybko wzrok – Czyli nie -stwierdziłam.
- A ty byłaś!? - nie wytrzymał Jackson.
- Tak – powiedziałam ledwo słyszalnie nie odwracając wzroku z jego twarzy, na której malował się szok.
- Ryan, zabronił nam tam chodzić – broniła, Amanda.
- Nie dziwię się, że tak postąpił – uśmiechnęłam się, ale mój uśmiech nie zdradzał ani cala wesołości.
- Co tam jest? - zaciekawiła się Sabrina.
- Coś po czym byś się nie podniosła – odpowiedziałam z powagą.
- Co? - próbowała dalej.
- Uwierz mi, że nie chcesz wiedzieć.
- Jeśli nam tego nie powiesz to przysięgam, że wymkniemy się w nocy to sprawdzić.
- Szantażujesz mnie?
- Tak - mogłabym się z nią zaprzyjaźnić.